29.12.08

Z niebieskiego notesu

1. Nie nadaję się na Indiankę. Yerba mate to straszne paskudztwo, a od tykwy już pierwszego dnia odpadło denko. Zielsko pachnie jak coś, co kiedyś zaproponowano mi u dalekich krewnych i grzecznie odmówiłam, a smakuje jak coś, co smakuje tylko w sesji*. Podarowałam sobie nietrafiony prezent.

2. Jadę do Warszawy spotkać się ze znajomymi.
Lubię mieć przesiadkę w Nasielsku. Kończę jedną podróż i zaczynam drugą, dzięki czemu wydaje mi się, że jadę krócej. W dodatku pani w kiosku - przez wycieczkę do kiosku o mało się nie spóźniam na następny pociąg - wygląda jak słowiańska bogini płodności. Ktoś powinien wyrzeźbić ją w kamieniu.

3. Ciastko w kształcie Buki.

Upieczone specjalnie dla mnie.

4. Z postanowień noworocznych:
Pojadę do Szwecji. Pójdę do opery. Zdobędę własną lirę korbową. Nauczę się porządnie czytać nuty. Zdam co najmniej jeden egzamin na certyfikat z języka obcego. Znajdę lepszą pracę.
Jak co roku postanawiam też, że zmienię się. Tylko jeszcze nie wiem, w co.

5. Która rzeczywistość jest prawdziwa: ta, którą widziałam przez stare okulary zgubione na dworcu w Nasielsku? Czy ta, którą widzę w nowych i od której kręci się w głowie? Czy ta bez okularów – może świat jest taki miękki i niepotrzebnie nadaje mu się ostre krawędzie jakąś "korekcją wzroku"?

*Dopisane: odkryłam sposób na yerbę. Wylewam pierwszy napar, piję dopiero drugi, zrobiony na rozmoczonych fusach. Nadal pachnie i smakuje jak wędzone siano, ale już daje się wypić.

22.12.08

Intercity

Bardzo mi się podoba, kiedy ktoś mówi: zamieniam się w słuch. Ale wczoraj zamieniałam się we w z r o k. Mój wzrok lubi pociągi, a ta podróż była dla niego jedną z najciekawszych.

Jena-Berlin. Usiadłam w strategicznym miejscu, dodatkowym, z boku korytarza, skąd miałam widok na wszystkich. Szczególnie zaintrygował mnie pewien starszy pan w okularach i żółtym spranym swetrze. Miał piękną twarz z wyrazistymi zmarszczkami mimicznymi i wąskimi ustami. Nadałam mu w myślach imię w kolorze ciemnej wiśni i jestem przekonana, że tak się właśnie nazywa – tylko to jedno imię pasuje mi do takiej twarzy. Rozzuchwaliłam się wymyślając go; bezczelnie zmyślałam jego historię biegnącą od jakiejś automatyki i robotyki do pewnego kraju w Ameryce Południowej i palenia ayuaski z indiańskim szamanem. Nie odważyłam się do niego uśmiechnąć, a szkoda, bo może otworzyłabym go tym uśmiechem jak kluczem i wysypałyby się z niego opowieści.

Berlin-Warszawa. Siedziałam między pewnym Niemcem o złocistorudych włosach (zauważyłam go odrywając na chwilę w z r o k od 426. strony Biegunów, gdzie pani T. opisała dokładnie jego sobowtóra) a panią reprezentującą ciekawy przypadek kliniczny. Była to osoba dwujęzyczna z afazją; czasem mówiła po niemiecku, czasem po polsku, a czasem w języku "pomiędzy", języku podróżnym, zgubionym w strefie granicznej i równie zrozumiałym dla mnie jak dla tego złocistego człowieka obok. Między jej myślami a mową stał wielki mur i tylko niektóre myśli potrafiły go przeskoczyć. – Rozumie, ale kiedyś ten, ten (jakieś słowo po niemiecku) i teraz nie umie mówić, i cała prawa strona, nie ma* – powiedziała pani z afazją i zaczęła się głośno zastanawiać, kto jej schował kazety i gdzie.

Warszawa-Ciechanów. Śnił mi się cudowny sen, w którym potrafiłam cofać czas.

W Ciechanowie nie poznał mnie kot. Prychał, fukał, nieufnie machał ogonem i dopiero na drugi dzień uznał moje kolana za dobre miejsce do zwinięcia się w kłębek. On, dla odmiany, potrafi zamieniać się w ciepło.

*Przypomniały mi się Strokes W. Stafforda: lewa strona jej świata odeszła... Nie udało mi się ich przetłumaczyć, poddałam się w zapasach z tytułem.

20.12.08

Opląwa i storczyk

Pisałam, że wyrwałam się z korzeniami. To nie do końca tak. Gdyby kontynuować moje roślinne porównania, stałam się powolnie mobilna jak ent. Oplątwa, którą kiedyś kupiłam w Weimarze, zagnieździła się wśród liści storczyka od jednego księcia z bajki, z czeskiego filmu. Razem ze mną przeprowadza się do akademika w Jenie wschodniej.

Myślę, że mogłabym być sportowcem jak mój ojciec. Ja też nie daję satysfakcji tym, którzy czekają na moje potknięcia. Za szybko wstaję. Nawet jeśli straciłam pół roku, nie wolno mi się poddać.

Cieszę się, bo podjęłam decyzję: pojadę do Polski, bo od nas jest blisko na Ukrainę. Chcę wejść do cerkwi, posłuchać jak śpiewają i wrócić.

Pojadę do Polski, żeby nauczyć się piec pierniki, a potem zawieźć je do Czech w rekompensacie za mój kwiatek.

Pojadę do Polski, bo w Polsce mam przy samym domu basen. Nie trenowałam już ponad rok. Co się stało z moimi czterdziestoma pięcioma sekundami? Do ilu dobiję teraz? Pięćdziesiąt sekund? Minuta? Będę się bała wejść do wody. Będę szła na basen jak na ścięcie i znajdę tysiąc powodów, żeby odłożyć to na jutro.

Ale w końcu pójdę tam, wskoczę do wody i popłynę najszybciej, jak potrafię.

- - -
Publikuję to we wrześniu 2009. Tak, chyba jednak chciałam to powiedzieć.

16.12.08

Z okazji trzęsienia ziemi w Szwecji

Kiedyś na szwedzkim.
- W szwedzkim kalendarzu przy niektórych dniach są narysowane flagi i to znaczy, że wtedy wywiesza się flagę Szwecji. W innych dniach przeważnie się nie wywiesza…
- ...bo ją ktoś ukradnie?

Swoją drogą urzekła mnie symbolika kolorów szwedzkiej flagi: nie męczeństwo i cierpiętnictwo, tylko żółte słońce na niebieskim niebie. Podobno Szwedzi wywieszają flagę nie tylko z okazji świąt państwowych, ale też kiedy są z czegoś dumni, czymś się cieszą albo dawno nie wywieszali flagi. A może to tylko plotka?

14.12.08

Ponumerowana

Chciałam kupić sobie w internecie bilet do domu. Opcje zakupu były takie: dla posiadaczy karty jakiejśtam, karty kredytowej i normalnej karty z banku. Ponieważ nie mam karty kredytowej ani karty jakiejśtam, kliknęłam trzecią z nich, wpisałam wszystkie dane, a kiedy już ucieszyłam się, że życie z internetem jest bajecznie proste, spostrzegłam, że trzeba jeszcze podać numer karty kredytowej. I że tuż obok świeci złośliwa czerwona gwiazdka oznaczająca pole obowiązkowe. Serdecznie polecam tę opcję wszystkim, którzy lubią w pociągu pokazywać dwie karty zamiast jednej.

Rozeźlona wybrałam się na drugi koniec Jeny do biletowego automatu na dworcu. Wracając otworzyłam skrzynkę, w której znalazłam list z zawiadomieniem, że został mi przydzielony numer. Nie bardzo wiem, po co mi on i z jakiej okazji, ale mam zachować tę kartkę*, ponieważ numer ten jest mi przydzielony do końca życia.

*Kartka z numerem kiedyś popadnie w zapomnienie i schowa się w jakimś kącie, stając się integralną częścią wielkiego bałaganu. Kiedy będę przerzucała papiery w jej poszukiwaniu, będzie bezgłośnie zanosiła się triumfalnym śmiechem w jakimś ciemnym zakamarku, nakryta diablim ogonem. Żeby temu zapobiec, na wszelki wypadek zrobię użytek z synestezji i zapiszę sobie ten Bardzo Ważny Numer kolorami: Niebieski Fioletowy - Złotobrązowy Niebieski Czarny - Wiśniowy Czerwony Biały - Żółty Szarobrązowy Zielony.

7.12.08

Miłością rządzą przypadki

Po niemiecku nie zakochujemy się w kimś, tylko - w kogoś (sich in jemanden verlieben). Nie jestem bezpiecznie i statycznie zakochana w tobie; w każdej chwili mogę zakochać się w ciebie z impetem, wpaść w ciebie jak śliwka w kompot. Po angielsku też na początku wpada się w miłość (to fall in love).

Po niemiecku można też wyznać komuś coś pomiędzy przyjaźnią a miłością: ich habe dich lieb. Mojego uczucia do Ciebie szukaj na odcinku między punktem A a punktem B.

Po fińsku lubię cię i kocham cię to dwa różne przypadki ((minä) pidän sinusta vs. rakastan sinua). Może Finom nie rozmywa się granica między jednym a drugim?

Kto zna jeszcze jakieś przypadki językowych historii miłosnych?

5.12.08

Die Feuerzangenbowle

Czarno-biało. Kilku dostojnych panów we frakach popija grzane wino, wspominając szkolne czasy. Jeden z nich, znany pisarz, nigdy nie chodził do szkoły, więc pozostali przekonują go, że stracił najlepsze lata dzieciństwa. I tak ponadtrzydziestoletni Pfeiffer postanawia założyć mundurek szkolny i przestąpić progi Gymnasium.

Siedzę w najgorszym i najlepszym miejscu sali wykładowej zamienionej na ten wieczór w kino: w dolnym rogu. Jak większość widowni, popijam grzane wino z pamiątkowego kubka z napisem "Die Feuerzangenbowle 2008". Pan obok mnie nadal cieszy się, że w losowaniu przed filmem wygrał DVD. Drugi pan cieszy się bez powodu. David i ja też stopniowo zaczynamy się cieszyć z niczego. Tak to właśnie działa, co roku przed świętami.

Fabule jak w "Ferdydurke" towarzyszy gra aktorska w stylu "Hydrozagadki". Ale najlepsze przedstawienie robi widownia: ryczy ze śmiechu, wznosi toasty za każdym razem kiedy w filmie pojawia się alkohol, krzyczy ooo! przy scenie erotycznej*, wyje, bije brawo… Właściwie nie z filmu tu się śmiejemy. Kochane neurony lustrzane! Śmiejemy się, bo inni się śmieją. Śmiejemy się z tego, że śmiejemy się z "Feuerzangenbowle".

*On i ona, czyli Pfeiffer i jego szkolna miłość, siedzą pod drzewem, on wyciąga rękę, ona też, ich ręce za chwilę nieśmiało się zetkną, w tym momencie film zostaje zatrzymany i wesoły pan ogłasza przez mikrofon: pół godziny przerwy na dolewkę!

1.12.08

Tramwajowo-autobusowo

Szanowni pasażerowie (dosłowne tłumaczenie niemieckiego słowa oznaczającego pasażera to: gość w podróży), jest mi niezwykle przykro poinformować państwa, że na przystanku S. zdarzył się wypadek, z powodu którego jestem zmuszony skręcić do zajezdni przy przystanku N. Autobus zastępczy zostanie podstawiony w przeciągu czterech minut na przystanek N. i zatrzyma się przy wszystkich przystankach, przy których planowo zatrzymałby się ten tramwaj. Miłej podróży i przepraszamy za wszelkie niedogodności.

Kiedy tak będzie w Polsce?

29.11.08

Człowiek nie jest sumą własnych fonemów (post autoterapeutyczny)

Przeżywam fakt posiadania akcentu jak życiową porażkę. Prawie nie masz akcentu – to brzmi dla mnie jak: jesteś prawie ładna. Żeby mnie zdołować, wystarczy powiedzieć cokolwiek o akcencie, nawet jeśli to pochwała zawierająca nieszczęsne prawie.

W językach europejskich jest, o ile pamiętam ze wstępu do lingwistyki, około 60 różnych fonemów*. Podobno jeśli człowiek nie usłyszy odpowiednich dla danego języka fonemów przed szóstym rokiem życia, to już zawsze będzie mówił w tym języku z akcentem. Gdyby ktoś wpadł na pomysł nagrania ich wszystkich i puszczania przy dziecku, może wyhodowałby ingwistycznego geniusza? (Halo, tu mówi głos rozsądku: tak, fonemy na zmianę z Bachem na brak akcentu i słuch absolutny. Dobrze, że nigdy nie będę matką.)

Teorie świetnie się sprawdzają w teorii. Poznałam przecież doktora P., który sam się nauczył perfekcyjnie niemieckiej wymowy. Małpował komentatorów sportowych z telewizora, robił miny przed lustrem, w łazience gadał do siebie po niemiecku, do tego chyba jeszcze się nagrywał. I tak codziennie, aż się nauczył.

Słabości są po to, żeby z nimi walczyć, więc zaraz idę ćwiczyć przed lustrem. Będę miała to gardłowe R. Do cholery, będę je miała.

*Jarek twierdzi, że jest więcej:
jakie 60 fonemów, w samym polskim jest ich z 45, a do tego dorzuć samogłoski z francuskiego albo niemieckiego i już masz więcej. A innych języków europejskich do pokolekcjonowania dźwięków jeszcze trochę jest. Znowu się "załamaćam"...

26.11.08

Kuchnia polska

Nie dość, że sopran i kucharka, to jeszcze patriotka. Postanowiłam bowiem wziąć aktywny udział w Erasmus-Kochwettbewerb, czyli międzynarodowych zawodach kulinarnych dla Erasmusów. Jednak biorąc pod uwagę mój wybitny talent kulinarny, zdecydowałam się zapytać o radę najbardziej mistrzowskiego mistrza kuchennego spośród moich znajomych. Mistrzu Piotrze, co to jest kuchnia polska?

Piotr Harmonista: Lorneta z meduzą?

Ja: Co to jest?
Piotr Harmonista: Mięso zastąpisz soją.
Piotr Harmonista: Nóżki w galarecie + 2 kieliszki wódki.
Ja: A coś co nie wygląda obrzydliwie i nie przypomina mięsa?
Piotr Harmonista: Flaczki warzywne?
Ja: Nie chcę mięs warzywnych...
Piotr Harmonista: Naleśniki mają imitować pokrojone żołądki...

Piotr Harmonista: Ziemniaki z wody?
Piotr Harmonista: Są też bulwy z wody.
Piotr Harmonista: A może budyń? Np. z kalafiorów.
Ja: Budyń z kalafiorów jeszcze mogę sobie wyobrazić, ale jak zrobisz ziemniaki z wody?

Piotr Harmonista: O! zrób leniwe!
Ja: To to samo co kopytka?
Piotr Harmonista: Nie, są bez ziemniaków, z twarogiem.
Ja: Nie znam się na twarogach.

Piotr Harmonista: Właśnie na stronie "kuchnia polska" znalazłem sałatkę alzacką i risotto...
Piotr Harmonista: Może zrób fasolkę po bretońsku?


itd.

Z ostatniej chwili: międzynarodowe zawody kulinarne zostały odwołane ze względu na małą ilość chętnych. A ja ugotowałam sobie zupę chińską z torebki.

21.11.08

Hefalump w potrzasku

Szok kulturowy to dołek, do którego wpada się z rozpędem i powoli z niego wyjeżdża. Tak też zresztą wygląda jego wykres: jak sinusoidalna pułapka na hefalumpy.

Pierwsze stadium to euforia – udało mi się tu przyjechać, jest tak ładnie, i ten piękny język! Później następują pierwsze nieporozumienia i konflikty. Trzeba sortować śmieci, nie wolno się spóźniać, a jak się spóźniasz i nie sortujesz, to masz problem. Zjeżdżasz po sinusoidzie jak po zjeżdżalni, aż znajdziesz się w punkcie, w którym łzy same cisną się do oczu i chce się natychmiast wracać do swojego kraju, gdzie wszystko jest zrozumiałe, bezpieczne i przewidywalne.

Złapany w pułapkę hefalump wsiadł do prawie pustego tramwaju. Na następnym przystanku wszedł okołopięćdziesięcioletni pan, żwawym krokiem skierował się w moją stronę i zaczął mi machać przed nosem jakimś zielonym papierem, krzycząc na mnie w dialekcie. Wydawało mi się, że to kontroler, więc zaczęłam grzebać w torbie, nerwowo szukając karty miejskiej. Pan poczerwieniał na twarzy, zabulgotał jak czajnik, zaś z uszu para mu buchła, po czym nakrzyczał na mnie w dialekcie jeszcze głośniej. W końcu zrozumiałam, że pożąda mojego miejsca z krzyżykiem, bowiem nie podoba mu się żadne z trzech wolnych miejsc z krzyżykami tuż obok. Nie chciałam robić wioski w obcym kraju, więc przeprosiłam i ustąpiłam. Przez resztę jazdy pan mierzył mnie wzrokiem bazyliszka, a ja udawałam, że czytam książkę do fonetyki.

A skoro jestem na samym dnie dołka, to teraz powinno już być tylko lepiej. Taką mam nadzieję.

19.11.08

Język

Język niemiecki jest zrośnięty z ciałem Markusa/markusa, ale niewiele z tego wynika, bo dla Anety/anety niemiecki jest zrozumiały w stopniu niewielkim, a wypowiadalny nie jest prawie wcale. Język polski jest zrośnięty z ciałem Anety/anety, Markus/markus go nie rozumie, ale musi i chce, chce i musi go poznać. Językiem pośrednim, służącym do komunikacji, tylko i wyłącznie, jest angielski, mocno niedoskonały, oczywiście, ale kto by się tym przejmował, kto by się za nim ujął, nie jest on w tej historii niczyim językiem.
(Aneta Kamińska, komentarz do wiersza may i touch your pullover)

Przygotowuję lekcję polskiego.

16.11.08

Wiatraki, komputery, dzwonki

Wydobyliśmy z teczek z nutami Freude über Freud. Zapadła cisza, Szef Wiatrak* już miał zacząć dyrygować. Nagle z końca sali dobiegł teatralny szept: Sigmuuund!

Rozśpiewki, kolędy, piętnaście minut przerwy. Rozśpiewki, kolędy, piętnaście minut przerwy. Posiłek. Rozśpiewki... I tak od rana do nocy.

W przerwach starałam się obserwować proces grupowy. W chórze widać go idealnie: jest pewna hierarchia, grupowe zadania, a ponieważ chór istnieje już od dawna, zdążyły się utworzyć wspólne rytuały. Przez chwilę mam wrażenie, że wychodzę z siebie, staję obok i zaczynam mieć mgliste pojęcie na temat prawdy o człowieku. Ale Helena – ciemny alt o ciekawej barwie – wstrzymuje mój podekscytowany myślotok mówiąc: system nie może zrozumieć sam siebie. Komputer też nie wie, kim jest. (A gdyby się dowiedział? Jeśli mój laptop na stałe odmówi współpracy, będę się starała wierzyć, że właśnie doznał przebudzenia.)

Po pracowitej sobocie trzeba było wreszcie odpocząć od śpiewania. Barbara – alt, który powinien być sopranem – przywiozła gitarę, więc połowa chórzystów odpoczywała śpiewając ogniskowe szlagiery przy gitarze do trzeciej nad ranem. Druga połowa zagłuszała ich piosenką po szwedzku. Jedną. Przez całą noc w kółko.

Skacowany chór o poranku w niedzielę brzmi mniej więcej tak.

Chyba coś ze mną nie w porządku, bo nie mogę się doczekać jutrzejszej próby**.

*Na Probenwochenende przyjechało nas około osiemdziesięcioro, więc ktoś wpadł na pomysł, żebyśmy przyczepili sobie identyfikatory. Dyrygent dostał bonusowy identyfikator z napisem: Chef Ventilator.

**I nie poszłam. Zapomniałam nut.
Jak to powiedział pewien Francuz w Niemczech - Schmerde!

12.11.08

Nie dość, że sopran, to jeszcze kucharka

Przepis na penne pesto:
kupić makaron typu rurki, zagotować wodę, posolić wodę, włożyć do niej makaron, nastawić budzik w telefonie na za piętnaście minut. Ugotować makaron i spostrzec, że jest go dwa razy za dużo i że woda z garnka wybrała się na wycieczkę po kuchni. Zabiadolić, że olaboga, co ja zrobię z taką ilością makaronu i zastanowić się, dokąd poszła ścierka.

Odkręcić słoik z pesto, ale najpierw znaleźć go w lodówce, jest bowiem schowany za pokaźnych rozmiarów niewiadomoczym, co jest owinięte w folię aluminiową i chyba wolę nie wiedzieć, co to jest. W przypadku nieodkręcalności słoika opukać go dookoła rączką od noża, a jeśli to nic nie da, walić nim w ścianę aż do odskoczenia upartej nakrętki, w ostateczności wezwać wybranego bohatera kreskówek. Odlać wodę, nie zalewając wszystkiego dookoła, zresztą wszystko jedno, i tak wszędzie jest już mokro.

Dodać pesto. W wersji zaawansowanej dodać jeszcze tarty ser i oparzone pokrojone pomidory. Tylko nie zapomnieć, że się je wstawiło do oparzenia, inaczej nie będzie się wiedziało, co zrobić z dwoma beznadziejnie rozpaćkanymi gotowanymi pomidorami.

W międzyczasie zadzwonić do Martina, bo cała operacja trwa wystarczająco długo, żeby nie dało się nie spóźnić na lekcję. Rozmawiać po niemiecku, nie po angielsku. Przełożyć lekcję. Wyrzucić nieszczęsne pomidory. Zamieszać.

- - -
Mniej więcej w połowie Operacji Makaron zadzwonił dzwonek do drzwi. Z łyżką w dłoni i makaronem na bluzce powitałam Davida, któremu akurat się nudziło i postanowił przyjść z niespodziewaną wizytą. David uwolnił mnie od nadmiaru penne pesto i powiedział z zadowoloną miną, że mu bardzo smakowało. Tyle w temacie mojego talentu kulinarnego.

9.11.08

Ryż eksperymentalny i ryż kontrolny

Marika na swoich śpiewach miała zdecydowanie mniej szczęścia, niż ja na swoich.

Marika: Umarłam.

Ja: Na co?
Marika: Na Choleranacoposzłymojepieniądze.
Marika: Olga Sz. kazała nam kontaktować się ze swoim aniołem stróżem.
Marika: "Medytowaliśmy" przez ponad 4 godziny.

Ja: Ale przynajmniej się nauczyłaś oddychać przeponą, prawda?
Marika: Też myśleliśmy, ze się nauczymy. Na pytanie "Kiedy nauczymy się operować przeponą" powiedziała, ze wszyscy się tak bardzo przejmują tą przeponą, i że ona uważa takie nauki za niepotrzebne...
Marika: Gdybyś słyszała, jak ona nam to kazała robić... Jedna kobieta widziała obok swojej głowy świetlistą cytrynę.

Marika: Druga niemalże zemdlała na widok swojej "aureoli".

Marika: A prawie wszyscy czuli energetycznego węża w kręgosłupie.

Ja: Ja bym ujrzała świetlistego banana.
Ja: A Ty co widziałaś?
Marika: Widziałam ścianę w kolorze bladego ecru.

(...)

Marika: ...stała za nami i darła się: "Z miłością! Róbcie to z miłością! i czułością! kochajcie świat! Kochajcie świat!"
Ja: Może o to chodziło żebyście się rozluźnili i pomyśleli o głupotach zamiast się stresować przeponami...?
Marika: "Kochajcie świat, bądźcie jak te lilljie na tafli jeziora, wprowadźcie do swojego wnętrza niebiańskie światło"...
Marika: Nie po to warsztaty nazywają się "wokalne" żebyśmy się *^%*^*%^ ściskali na podłodze ze swoim aniołem stróżem.

Ja: Nauczyliście się coś śpiewać?
Marika: Nauczyliśmy się buczeć.
Marika: "A teraz unieś na rękach swoje wewnętrzne dziecko i zaśpiewaj mu Kojacą Pieśń Troskliwości" (czyt. wybucz mu wszystkie znane ci samogłoski. Byle w innej tonacji niż sąsiad.)

Marika: A, i jeszcze perełka.
Marika: "Ryż do którego mówisz miłe rzeczy fermentuje wolniej niż ryż który codziennie obrażasz"

Ja: Ej dobre, chcę to sprawdzić empirycznie.
Marika: Od poniedziałku przeprowadzamy z koleżanką eksperyment. Zamykamy ryż w dwóch słoikach na dwa tygodnie. Jeden obrażamy, drugi tiutiulimy.
Marika: I oczywiście, jak na rodzeństwo przystało, porównujemy jeden do drugiego.

Marika: Chcesz dostawać newsletter?


(...)

Marika: Nie można ciągle tylko na szczurach i szczurach robić badania.

Skąd radość ma pochodzi

Ja: Mamy w chórze taką jedną piosenkę, której spora część polega na śpiewaniu radosnym, donośnym głosem: "Freude über Freud!"
Ja: Na początku przetłumaczyłam to sobie w głowie: "cieszymy się z Freuda" i cieszyłam się z Freuda dopóki dyrygent na mnie nie spojrzał wzrokiem pytająco-dezaprobującym…
Marika: Gdybym miała bloga, to niechybnie to by się tam znalazło :P

PS. Niedawno pierwszy raz zagrałam coś z nut: kolędę chyba o trzech gałązkach. Niestety nie wiem, czy ta kolęda naprawdę jest o gałązkach, bo internetowy słownik na hasło Reiselei wyświetla mi Reiseleiter.

2.11.08

Podlewając oplątwę*

Wykształca korzenie tylko wtedy, kiedy są jej potrzebne, żeby przytwierdzić się do jakiegoś drzewa czy kamienia. Wodę pobiera liśćmi, które wyglądają jak długie macki zielonej ośmiornicy. Zwilżam je nieregularnie, kiedy mi się przypomina, chociaż według instrukcji kwiaciarza powinnam to robić dokładnie dwa razy w tygodniu. Ale moja oplątwa chyba lubi nieprzewidywalność, bo rośnie szybko, wypuszcza nowe zielone ręce, próbując sięgnąć nimi w wilgotniejsze albo bardziej nasłonecznione miejsca.

Nie ma problemu z przesadzaniem oplątwy, bo tak naprawdę nigdy nie została posadzona. Można przykleić ją do ładnego płaskiego przezroczystego kamyka, podstawki we wzory jak przekrój dalekiej planety. Tak je czasem sprzedają: nieudolnie przyklejone Kropelką do tych kosmicznych kamieni.

Mimo to myślę, że oplątwę boli przesadzanie, odrywanie jej delikatnego ciała od podłoża. Boli ją inaczej niż nas, nie ma przecież nerwów. Jej ból jest roślinnym bólem, niebezpieczeństwem ruchu, niebezpieczeństwem powolnego umierania bez wody, strasznym co-będzie-dalej. Projekcja, wiem.

Gdybym była rośliną, byłabym oplątwą. Zdarza mi się zapuszczać korzenie, ale nie mam swojego miejsca na stałe. Zapełniłam ściany pokoju plakatami i zdjęciami: Persepolis, Neil Gaiman, Blixa. Tak mi dobrze w tym pokoiku, kiedy już oznaczyłam go swoją obecnością. Stopniowo przyzwyczajam się też do Jeny i do języka. Martin, którego uczę polskiego, powiedział, że kiedy mam dobry humor, mówię bez akcentu**. Łudzę się, że znalazłam wreszcie Moje Miejsce, ale wiem, że nie rosnę w ziemi, że jestem przytwierdzona grudką zaschniętego kleju do podłoża; że w końcu zostanę przesadzona i wrosnę płytko w jakiś nowy kamień.

Wczoraj byłam na angielskiej herbatce u Czechów (3/4 kubka długo parzonego Earl Greya, do pełna dolać Schlagsahne z biało-brązowego opakowania z domkiem, nie słodzić! Najlepiej pić małymi łykami albo pić sam zapach zanurzając tylko usta w napoju. Kubek musi być kremowobiały w bordowe wzory.) Cieszę, że poznałam Evę i Davida. David jest literaturoznawcą, pisze doktorat z XIX-wiecznej literatury niemieckiej. A Eva gra na gitarze. Grałyśmy na zmianę z wyszukanych na počítaču Davida tabulatur Beatlesów (był to w końcu wieczór angielski - wykorzystaliśmy chyba wszystkie skojarzenia z Anglią, nawet ministerstwo głupich kroków). Będziemy się teraz czasem spotykać, żeby grać razem.

Szkoda, że za rok pewnie nie będę ich znać. Lepiej się nie przyzwyczajać. Dlaczego kiedy zyskam coś nowego, od razu martwię się, że to stracę? Das Leben ist nur ein Moment – śpiewa Radio Thüringen. Staram się mu uwierzyć, ale ciężko mi. Tak to bywa z oplątwami.

*Celowo nie napisałam o Święcie Zmarłych. Wolę obchodzić święta żywych.

**Podejrzewam, że specjalnie mi tak powiedział, żebym przestała się tym przejmować. Grunt że zadziałało. :)

31.10.08

Mechanizmy obronne

Nie mogło mi się pomieścić w głowie, że Marta pisze po nowych książkach. Ale wbrew pozorom książki są dla niej taką samą świętością jak dla mnie. – I właśnie dlatego po nich piszę! Książka nie jest martwa, ona się dzieje – mówi Marta. Zaraz potem czyni ją jeszcze bardziej żywą, zaznaczając różowym mazakiem nieznane słowo. W tomiku wierszy Wojaczka ma podobno zdjęcie krowiego ciała wiszącego w rzeźni.

Marta podsunęła mi swój przewodnik po Weimarze, żebym coś w nim narysowała. Przemogłam się i przerobiłam Schillera i Goethego na nasze karykatury.

Dzisiaj z ciężkim sercem leciutko podkreśliłam ołówkiem ten oto cytat:

(…) dziś wiem jedno: ten, kto szuka porządku, niech unika psychologii. Niechże się zdecyduje raczej na fizjologię czy teologię, będzie miał przynajmniej solidne oparcie – albo w materii, albo w duchu; nie pośliźnie się na psychice. Psychika to bardzo niepewny obiekt badań. (…)
Kiedy na drugim roku omawialiśmy funkcjonowanie mechanizmów obronnych i odkrywaliśmy z podziwem potęgę tej części naszej psychiki – zaczynaliśmy rozumieć, że gdyby nie istniały racjonalizacja, sublimacja, wyparcie, te wszystkie sztuczki, którymi raczymy samych siebie, że gdyby można było spojrzeć na świat bez żadnej ochrony, uczciwie i odważnie – pękłyby nam serca.
Dowiedzieliśmy się na tych studiach, że jesteśmy zbudowani z obron, z tarcz i zbroi, jesteśmy miastami, których architektura sprowadza się do murów, baszt i fortyfikacji; państwami bunkrów.
(Olga Tokarczuk, Bieguni)

Może pewne książki, filmy i wydarzenia przychodzą do mnie wtedy, kiedy ich potrzebuję. Niesamowite, że przeczytałam to będąc właśnie na drugim roku, zaraz po odłożeniu tekstu z psychologii osobowości (tytuł: Persönlichkeitstheorie von Sigmund Freud: Abwehrmechanismen).

25.10.08

Podsumowanie pierwszego tygodnia akademickiego

Poniedziałek: Chór.
Ku mojemu zdziwieniu zostałam przydzielona do sopranów, ale wyjęczałam możliwość pozostania w altach. Dopadły mnie za to nuty - straszydło unikane od dziecka. Z lekcji muzyki w podstawówce pamiętam głównie zawodzenie hymnu szkoły, okazjonalnie odbywało się też fiukanie Etiudy Si na flecie sopranowym prostym. To znaczy fiukali ci, którym zmieścił się do plecaka flet sopranowy prosty, jeśli akurat muzyka nie była odwołana z okazji apelu, konkursu wiedzy o patronie, sprzątania świata albo czegokolwiek innego. Koleżanki z chóru dziwią się, czemu dotąd nie umiem czytać nut. Bo od pierwszej aż do ósmej wszystkie klasy wspólnie wraz, drogą nauki współczesnej zdobędziemy wiedzy kwiat. Wysyłam więc nuty do Polski, a siostra gra mi na skrzypcach partie altów przez Skype.

Wtorek: Prof. S.
Nazwa Wprowadzenie do psychologii rozwoju nie brzmi chyba jakoś specjalnie ciekawie. Wykład jest nieobowiązkowy, o ósmej rano, ale 15 minut wcześniej sala jest przepełniona, a ci, dla których nie starczyło miejsca, siedzą na podłodze, na parapetach albo stoją w drzwiach. Bo kiedy prof.S. coś mówi, to student potrafi to sobie dokładnie wyobrazić: australopiteki przeprowadzające dziecko przez gorącą lawę, niespełnioną miłość samicy australopithecus afarensis do samca innego gatunku. Chyba nawet Zimbardo mnie tak nie zaczarował.

Środa: Svenska.
Pffsz, pszff. Że też każdy język musi mieć jakiś złośliwy fonem-niespodziankę. Podoba mi się za to melodia szwedzkiego, przypominająca deklamowanie jakiegoś bardzo patetycznego i martyrologicznego wiersza, zresztą wykładowca mówi, że po szwedzku trzeba śpiewać. (Wykładowca, swoją drogą, to też ciekawy osobnik. Podobno kupił sobie ostatnio gramatykę polską i czytuje ją wieczorami.) "Uczę się" svenskiej, próbując powtarzać, co mi śpiewnie i patetycznie gada do ucha Radio Nacka ze Sztokholmu.

Czwartek: Erasmus Welcome Party.
Z procesami grupowymi zawsze byłam na bakier. Na szczęście od katastrofalnej wycieczki do Siegmundsburga zdążyła się już utworzyć w naszej grupie opozycja. I ta opozycja poszła do klubu, żeby tam schować się w kącie i wręczać sobie nawzajem kartki z polskimi i czeskimi listami lektur obowiązkowych (tokarczukozą zarażam również za granicą). "Liderka" naszej grupy, kręcąc swoim doskonałym zadem, przerwała rozważania Davida o polskiej literaturze, żeby zadać mu niezwykle ważne pytanie: was studierst du? - Germanistykę, przepraszam, ale jestem zajęty - zgasił ją David, dzięki czemu miałam bardzo udany wieczór. Chyba jestem złośliwa, ffszsz.

Piątek: Rozumienie.
Ogłaszam dumnie, że rozumiem! Ha! Minął już tydzień, a jeszcze żaden wykład nie brzmiał dla mnie tak:

22.10.08

Stworzycielka światów

Tomek pozdrowił mnie kiedyś zdaniem: witaj, stworzycielko świata! Rzeczywiście zdarza mi się od czasu do czasu tworzyć równoległe światy. Multiplikuję siebie, powracam do chwil, w których poruszenie skrzydła motyla ostatecznie zadecydowało o powstaniu tornada. Obserwuję zmyśloną Katarzynę P. na zmyślonych drogach, fantazjuję o posiadaniu nadprzyrodzonych mocy, wracam na rozstaje.

W alternatywnym świecie dzieje się na przykład tak:

- Hallo. - Kasjerka w sklepie usłyszała mój polski akcent, wstała i zajrzała mi do koszyka, żeby sprawdzić, czy czegoś nie wynoszę. Proszę się nie obawiać - odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, w bezbłędnym Hochdeutsch. - MY kradniemy tylko samochody.

Czasami zdarza się i tak:

Powiedzmy, że był to X.
X. siedział przede mną w pociągu powrotnym z Siegmundsburga. Wyciągnęłam rękę w stronę jego głowy, dotknęłam rozczochranej brązowej czupryny. - X.? - upewniłam się, że akceptuje moje poczynania. Istotnie nie miał pretensji, że podstępnie wykradałam mu myśli i czytałam je. Jak mógł być przed chwilą taki zdenerwowany? Kiedy bawiłam się jego włosami, opadał coraz bardziej w puchową senność i właściwie mógłby jechać w nieskończoność tym pociągiem, bo nie istniało jutro ani wczoraj. Błysk, chwila kontaktu tajemniczych energii czy cząsteczek, które biegną od człowieka do człowieka jak niedostrzegalna pajęczyna. Zastanawiał się - tak było napisane w jego myślach - jaka jest naukowa nazwa tych małych rzeczy. Pomyślał też o neuronach czuciowych, ale tylko przez chwilę, bo potem jego umysł wypełniało już tylko przyjemne ciepło, paski leniwego porannego światła. Uśmiechnął się i zamknął oczy.

(Usprawiedliwienie: mam słabość do rozczochranych mężczyzn. I za dużo ostatnio myślę o dłoniach, a to z powodu tego bloga.)

Widziałam kiedyś taką animację w TVP Kultura: ludzik szedł drogą, aż dotarł na rozdroże. Tam się rozdwoił, a potem dwa pół-ludziki chodziły po górach i dolinach. A kiedy na powrót się połączyły, nie pasowały już do siebie: jedna połowa urosła, druga zmalała. I taki kubistyczny człowieczek, utykając, ruszył dalej.

Szkoda, że życie nie ma przycisku save game. Wcisnęłabym spokojnie save, zrobiłabym coś niemądrego i sprawdziłabym, co się wtedy stanie.

17.10.08

Tymczasem w Polsce...

Calendula: Dziś – o tragedio! – taśma w sklepie zjadła mi czekoladę.
Ja: Jaka taśma?
Calendula: Taka czarna przy kasie.
Calendul
a: Była moja kolej, a taśma chłap! - i pożarła mi czekoladę.
Ja: Następnym razem posyp ją pieprzem. Albo chili. To jej da nauczkę.
Calendula: No nie wiem... A jak się zmutuje?
Ja: Taśma! Czekolada! Pieprz! Z waszych połączonych mocy powstaję ja: kapitan Bzdura…

(...)

Ja: Napiszmy o tym piosenkę. Albo epopeję narodową.
Calendula: Albo oba naraz, a potem zekranizują to i Żebrowski w tym zagra…

Ja: Taśmę?

PS. Stworzyłam jeszcze jedno dzieło mojego życia.

12.10.08

Cebulowy Goethe

Każdy powód jest dobry do świętowania. Weźmy na przykład cebulę. Można ją zjeść, z dwóch cebul zrobić laleczkę, z dwudziestu małych cebulek – korale, albo posadzić w doniczce i mieć szczypiorek. I jak tu się nią nie cieszyć? W Weimarze od 355 lat co roku odbywa się Zwiebelmarkt, czyli rynek cebulowy, obecnie trwający trzy dni. Wyobraź sobie, że cała warszawska starówka jest zastawiona gigantycznym bazarem – tak mniej więcej wygląda teraz niemiecka "stolica kultury".

Na straganach, wśród odpustowych bobików, słodyczy, magicznych olejków na urodę i pamiątek z Rosji albo Peru leżą wieńce z cebul, małych cebulek, czosnku, ziół i suszonych kwiatów, przypominające stylem nasze palemki wielkanocne. Turystów kuszą cebulowe lale, cebulowe zegary, gąsienice z małych cebulek i książki w rodzaju 1000 przepisów na potrawy z cebuli. Wszędzie porozstawiane są budki, w których można zjeść tradycyjne cebulowe ciasto na gorąco i popić Federweißerem, czyli młodym białym winem (albo czymkolwiek innym, wybór jest naprawdę duży). Gdzieniegdzie snują się przebierańcy z lokalnych grup rekonstrukcji historycznych, przeważnie renesansowych. Jednocześnie odbywa się kilka koncertów muzyki folkowej, a wokół tego wszystkiego prowadzi trasa biegu miejskiego.

Podobno Goethe napisał kiedyś wiersz o tym, jak bardzo lubi cebulę. Podobno chodził na Zwiebelmarkt, kupował cebulowe ozdoby, stawiał je na swoim biurku i w różnych miejscach domu, bo wierzył, że zapach cebuli ma doskonały wpływ na zdrowie. Pomnikowi Goethego wśród straganów ktoś założył cebulowy naszyjnik.

Po siedmiu godzinach spacerowania wśród cebul przemieściłam się ze "stolicy kultury" z powrotem do "miasta nauki". Teraz, po czternastu (sic!) godzinach snu, usiłuję zainstalować gdzieś nabytą w Weimarze oplątwę. (Wszelkie pomysły na imię dla oplątwy są mile widziane, zarówno rodzaju męskiego, jak i żeńskiego).

Inne cebulowe zdjęcia znajdują się tutaj.

7.10.08

Jak prawdziwe wiśnie

Lubię staruszki. Kiedy byłam mała, dotykałam zmarszczek na twarzy mojej prababci, a ona śmiała się w głos. Fascynowała mnie faktura jej skóry, tajemnicze linie wokół oczu, a najbardziej powieki, które cofnęły się z czasem, tak że między brwią a okiem jest małe wgłębienie. Podobno była kiedyś bardzo piękna.

Lubię na nie patrzeć, bo są takie niepowtarzalne, zupełnie niepodobne jedna do drugiej. Artystka natura nabiera z czasem śmiałości i fantazji, tak że nawet siostry starzeją się zupełnie inaczej.

W szkole podstawowej wyrzeźbiłam niechcący z masy solnej głowę starego człowieka. Niechcący, bo była to zwykła głowa, która zestarzała się przez przypadek. Postawiłam ją na szafce kuchennej i zapomniałam o niej, a ona popękała i powstały na niej głębokie bruzdy. Później wygrała dla mnie jakiś konkurs plastyczny – nie ja wygrałam, ale ciastowa głowa zrobiła to dla mnie. To czas sprawił, że stała się pomarszczona i chropowata jak pustynna ziemia.

Pewna starsza pani usiadła naprzeciwko mnie w tramwaju – zastanawiałam się, jak mogła mieć na imię, wyobraziłam sobie jej młodość. Chyba trochę za długo patrzyłam na jej twarz, bo w końcu złapała mnie wzrokiem za wzrok, uśmiechnęła się i powiedziała, że moje kolczyki wyglądają jak prawdziwe wiśnie.

Do widzenia, powiedziałam, i nie miało to zupełnie sensu. Przecież i tak już przegapiłam swój przystanek.

5.10.08

Bogini Matka

W wierzeniach ludowych występuje w trzech postaciach: dziewicy, kobiety brzemiennej i staruchy, czyli czarownicy. Pamiętam, jak na Taborze poszliśmy z Piotrem na długi spacer po drogach wokół Szczebrzeszyna. Ziemia na Roztoczu kojarzy mi się z ciałem młodej dziewczyny; wiatr rozdmuchuje jej jasne włosy, czesze kosmyki traw, między którymi wyrastają pojedyncze czerwone maki jak ozdobne spinki. Zatrzymujemy się na chwilę. Piotr fotografuje zieloną fasolę pnącą się po wysokich tyczkach, a ja zrywam z pobocza dzikie jeżyny, oczyszczam je z pajęczyn, pozwalam moim ustom wykrzywić się od ich kwaśnego smaku. Na polu straszy stary wóz, dalej widać ciemny zarys lasu. Gdybym wierzyła w Boginię Matkę, powiedziałabym, że objawiła mi się trzykrotnie.

Podejrzewam, że nie tak trudno było dopiero co ochrzczonym ludom pogańskim wpisać w swoją dotychczasową religijność nową postać, Matkę Boską, razem z całą mitologią chrześcijańską. Może po prostu przyjęli ją bez pytania, założyli jej wianek z polnych kwiatów, ubrali w ich własny strój i pozwolili zamieszkać w swoich domach.

Na rozstajach dróg stoją kapliczki zapomnianych świętych, których imion nie nadaje się już dzieciom. Piotr stara się znaleźć odpowiedni kadr. Bezzębna kobieta zbierająca kukurydzę mówi, że tą drogą nigdzie nie dojdziemy, jeszcze jedno wzgórze i zacznie się pole. Wracamy do Szczebrzeszyna po śladach naszych stóp.

Wspominam ten spacer, czytając Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk. Ktoś kiedyś powiedział, że żeby pisać dobrze, trzeba znaleźć trzech mistrzów i zawsze mieć pod ręką ich dzieła, na podstawie których można wypracować nowy, oryginalny styl. Jeśli kiedyś naprawdę zajmę się pisaniem, pierwszego mistrza już znalazłam: książki O.T. działają jakby ktoś rzucił na mnie zaklęcie i obiecał je zdjąć dopiero kiedy przeczytam ostatni akapit. Szukam teraz pozostałych dwóch mistrzów. Jakieś pomysły?

2.10.08

Obudź mnie, to musi być sen

Trzynaście godzin w samochodzie - i wreszcie jestem TU, wykończona i podekscytowana. Mam własny pokój - w Polsce wpakowaliby do takiego trzy osoby - w bardzo "klimatycznym" mieszkaniu: każda ściana jest całkowicie zagospodarowana, powyklejana plakatami, pocztówkami i karteczkami albo pomalowana w jaskrawe wzory, nawet z sufitu zwisają łabędzie z origami i fluorescencyjne gwiazdki. Wprawdzie syndrom demencji lingwistycznej daje o sobie znać, ale jakoś dukam po nieumiecku, urzędnicy są wyrozumiali, a sprzedawca komórek nawet pochwalił moją wymowę (bitte nicht rot werden!).

Bycie gdzieś-indziej-niż-w-domu to nic takiego, pewnie nie powinnam się tak podniecać. Ale dla mnie wszystko tutaj jest nowe i ciekawe. Czuję się jak wtedy, kiedy spędziłam pierwszą bezsenną noc w Warszawie, zastanawiając się jak to jest - być studentką. Studia - to brzmiało tajemniczo i magicznie. Dziekan, dziekanat. Dzieciak.

Friedolin postanowiła zadziałać, więc za chwilę podejmę niezwykle poważną decyzję i dokonam wyboru między czeskim, szwedzkim a koreańskim oraz między pantomimą a tańcem brzucha. A potem zmierzam do Mensy. Jak to inteligentnie brzmi.

26.9.08

Za 5 dni

Przez ostatni tydzień dni latałam z wywieszonym jęzorem po Warszawie w celu dowiedzenia się na przykład, że panienka z okienka nic nie wie, bo akurat zastępuje panią Krysię, która zmieniwszy numer telefonu, wyjechała do Chin. I tam jej mogę szukać.

Jeśli już zdarzy się cud i oba moje dziekanaty są otwarte tego samego dnia, to są też otwarte w tych samych godzinach, wobec czego najrozsądniejszym wyjściem byłoby pojechanie na Pragę, stanięcie w kolejce, rozdwojenie się i wysłanie swojej siostry bliźniaczki na Służew. Albo roztrojenie, żeby na wszelki wypadek jeszcze zaczaić się na jedyną cokolwiek wiedzącą panią z dziekanatu w Chinach.

(Tymczasem odkryłam system internetowej rejestracji na Friedrich-Schiller-Universität. System ten jest odpowiednikiem naszego USOSa albo XAP-u i nazywa się Friedolin, a jego logo to śliczny niebieski lisek. Od wczoraj nie działa.)

Przez to bieganie prawie ominęły mnie: Skrzyżowanie Kultur i Festiwal Nauki. Prawie, bo udało mi się pójść na dwa koncerty folkowe, pewien spektakl teatralny i wykład o niegrzeczności w różnych kulturach. Z tego wszystkiego najlepiej pamiętam zachwycająco mocny biały głos wokalistki Zurgó, zespołu z Siedmiogrodu, który wystąpił na koncercie finałowym. I jeszcze zmieszanie, kiedy najlepszy chyba germanista w Warszawie niechcący uścisnął mi dłoń, bo myślał, że jestem jakąś jego znajomą. Ten od soczewek kineskopowych. Ale to zupełnie inna historia.

W ciągu ostatnich dwudziestu dni przeprowadzałam się trzy razy.
W ostatnim tygodniu miałam osiemnaście godzin zajęć.
Odwiedziłam dwóch lekarzy, dwa sklepy muzyczne i dziewięć komputerowych.
Zwiedziłam ruiny starej kamienicy na Woli.
Narysowałam ostatni odcinek Young Mr Callana; tym razem ubrałam go w bawarskie Lederhosen.
Nauczyłam się obsługiwać Windows Vista.
Obcięłam włosy.
Przeczytałam Gottland Mariusza Szczygła.
Pojechałam na wycieczkę rowerową i nazbierałam kasztanów.
Poćwiczyłam na każdym z moich instrumentów.
Zasmakowałam w bazyliowym pesto. (Kto mi podaruje bazylię albo rukolę w doniczce? Najlepiej taką, która podlewa się sama.)

Właściwie to lubię nie mieć czasu na nic, bo tylko wtedy znajduję – nie mam innego wyjścia – czas na wszystko. O dziwo łącznie ze snem.

24.9.08

Z zeszytu Mariki (uwaga: miejscami BARDZO hermetyczne)

1.
Miejsce akcji: Wrocław; czas: mniej więcej środek lipca tego roku. Tło historyczne: festiwal Era Nowe Horyzonty. Bohaterowie: Asia, Marika, Zosia, ja.

Ja: Tylko ja mam taki mały plecak?
Marika: Nie, mój jest jeszcze mniejszy. Zresztą, co to za freudowski kompleks małego plecaka?
Ja: Ale mój ma wydłużony element. Myślisz że jaki to charakter?

Zły pan wypędza nas z kościoła, który zwiedzamy. W międzyczasie do Mariki przyczepia się jakaś Babcia.
Babcia:
Przepraszam, czy wy jesteście Polkami?
Marika: No tak.
Babcia: I umiecie po polsku?
Marika: Tak.
Babcia: To powiedz coś po polsku.
(konsternacja)
Marika: Ni ponimajesz dein Polnisch, Entschuldigung.

Marika: Fiku miku, fizyk w kuchni! Tyle wyniosłam z liceum.

Namalowałam Asi słoneczko na ręku.
Ja: I co? Dlaczego nie komentujesz mojego dzieła?
Marika: Bo jest "niewidoczna"?
Asia: No to dorysuj mi chmurkę.

W Pizza Hut. Kontemplujemy ułożenie sztućców.
Asia:
A ten widelec to swatka czy konkurencja?

Asia zastanawia się czy warto iść na film Angelopoulosa.
Ja:
Marika była świadkiem jak wykreślałam Angelopoulsa z programu.
Marika: Na początku chciałaś iść na dłuższego!
Ja: Tak. Ale wymieniłam sobie na krótszego.
Marika (wyje): Jesteś za dłuu-uuuugi, i wiem co zro-ooobię, wymienię cie-eeebie na krótszy mo-oooodel...

Ja: A co powiecie na taki zestaw filmów: "W mieście Sylwii", "Cudowne Miasto", "Spotkajmy się St. Loius", "O czasie i mieście" i "Lou Reed's Berlin"?
Asia: Czyżby maraton miejski?
Marika: A może maraton erotyczny? "Pomóż Erosie", "homo.pl", "Kochanek Lady Chatterley", "Gomora"...
Zosia: ...i "Najważniejsze to kochać".
Ja: A może tak: " Pejzaż we mgle", "Własna śmierć", "Pora umierać", "Miasto Boga"...
Zosia: ...i "Nie dotykać siekiery"!

Rozmawiamy o konkursie na amatorski film krótkometrażowy.
Zosia: Możecie przez 30 sekund kontemplować liszaje na wrocławskich kamienicach à la Angelopoulos. Publiczność oszaleje.

Ja: Jeszcze NIGDY nie byłam w toalecie w muzeum archeologicznym!

W kinie.
Ja:
Mam zamiar zemścić się na ludzkości: zrobię sobie na głowie gigantyczny kucyk.

(podsłuchane)
Ktoś: Na początku jakaś dziewczyna robi komuś loda. Potem podcina sobie żyły. Potem na ekranie miga ogromny członek męski. I w tym momencie widz zdaje sobie sprawę, ze to będzie bardzo ambitne kino.

Czytamy ogłoszenia matrymonialne z "Frondy".
Marika: ..."wizażysta uprawiający literaturę - zostań moją muzą"...
Asia: Ciekawe jak to jest, uprawiać z kimś literaturę...

Na stoliku leży żarówka.
Marika: Co ta żarówka tu robi?
Asia: Miałam pomysł.
Marika: Nie świeci się. To musiał być kiepski pomysł.

W łazience.
Marika: Użyczysz mi umywalki?
Ja: Proszę bardzo.
Marika (uderzywszy z liścia w dystrybutor mydła: bach-bach-bach): Idę do drugiej.
Ja: Ale tu też jest umywalka.
Marika: Ale mydła nie ma! Myślisz, że po co robiłam tak: bach-bach-bach?
Ja: Bo przybijałaś mu piątkę...?

Marika (czyta): "Kompozycje są intuicyjną próbą wyrażenia istoty filmowej figury transfokacji..."
Ja: Co to jest transfokacja?
Marika: Tu piszą, że przybliżanie.
Ja (nie słuchając): ...strzelałabym, ze zamiana w fokę. Tak jak Asia dzisiaj.

2.
Miejsce akcji: Warszawa; czas: mniej więcej środek września. Tło historyczne: festiwal Skrzyżowanie Kultur. Bohaterowie: Marika, Piotr Harmonista, Michał, ja.

Idziemy bulwarem na Marszałkowskiej. Wszyscy się gapią.
Marika: Porozmawiajmy w jakimś egzotycznym języku. Najlepiej w takim, którego nie znamy.
Ja: Może w Quenya?
Marika: Albo w klingońskim. Zaimprowizuj coś.
Ja: Okej, to będzie tłumaczenie Pana Tadeusza na Quenya: Litwo, ojczyzno moja - pika pika mrrr!

Marika: Jestem luksemburżańską burlaską.
Ja: Rozumiem cię.

(tuż przed koncertem grupy Dhoad z Radżastanu)
Marika: A ty wiesz, gdzie jest Radżastan?
Piotr: Radżastan in da house.

Marika i Piotr rozmawiają o wierzeniach Słowian, Żydów i mieszkańców Radżastanu.
Marika: Od kiedy Matka Mokosz to Matka Boska?!
Piotr (głośno myśli): Jakby to była Matka Mokosz, to by znaczyło, że Słowianie przywędrowali z Afryki... Ona ŚCIEMNIA!

Piotr: Co się dzieje?
Ja: Nic, nic. Zdjęcia Stefana*.

Piotr (tłumaczy Marice coś o Słowianach): ...z Haszema zrobili Boga-Gniewosza...
Ja: Gniewosz to taki wąż.
Marika: Może Gniewomir? To taki działacz pro-PiSowski...

Piotr: Co to znaczy consolidation?
Marika: Nie wiem... pogodzenie?
Ja: A konsola to pogoda? Ładną mamy dzisiaj konsolę...
Marika: Jest pan wyjątkowo wrażliwy na wahania konsoli...

Marika: Nie sprawdziłaś Stefana na naszej-klasie?!
Ja: Nie.
Marika: To sprawdź. WSZYSCY znają Stefana**, a ma tylko 10 znajomych na Gronie.
Ja: CICHO! Bo ktoś usłyszy...
Marika: Noo, nie mówmy o tym, Stefan ma wszędzie znajomych.
Michał: I co z tego?
Ja: Ktoś z nich może go lubić...

*Imię zmienione. Powiedzmy, że wszyscy znają Stefana.
**Naprawdę wszyscy znają Stefana.

19.9.08

Za 10 dni

W mowie wprowadzającej do wykładu mistrza Wu Bonga, Peter powiedział mniej więcej tak: dziś kończy się Kyol Che, więc niech ten moment nie będzie dla was szczególny. Jeśli zapamiętasz tę chwilę jako szczególną, ona zostanie z tobą. Tak możesz stworzyć sobie demona. Wspomnienia szczególnie dobre albo szczególnie złe staną się twoimi demonami i będą cię gonić, a ty będziesz musiał przed nimi uciekać.

Śniło mi się, że żegnałam iluzje. Przytulałam je mocno i całowałam, a one odpływały i widziałam jak umierają tonąc w wielkim morzu. Trudno mi było wypuścić je z objęć; były ciepłe, miękkie i odpowiadały mi pocałunkami. Obudziłam się.

(
BUM!!! Jakie jest prawdziwe imię Buddy?)

Nie mogę nigdzie zagrzać miejsca. Mieszkałam w akademiku z Michałem, potem przez kilka dni u kolegi kolegi, teraz przeprowadziłam się na tydzień do Jaśka. Nie będzie mi już smutno, kiedy się stąd wyprowadzę. I tak cały świat jest jednym kwiatem, a mój dom jest we mnie. Stworzyłam wiele demonów i gonią mnie wspomnienia, ale wykłady w świątyni zen sprawiają, że uczę się myśleć inaczej. Coraz częściej udaje mi się zaakceptować wszechobecną ulotność, żyć chwilą, nie martwić się o wieczność. Stopniowo zamieniam One Art E.Bishop na ten wiersz:

nie przywiązuj się tak mocno
do własnego odbicia

odbicia są zmiennymi rybami
w lustrze Heraklita*

Ty, który/a czytasz tę notkę: czy jest teraz coś, co mogłabym dla Ciebie zrobić? A może dusisz w sobie coś co chciał(a)byś mi powiedzieć? Zrób to, powiedz to teraz, bo nie ma wieczności i jedynie brak wieczności jest wieczny.

Chyba zaczynam rozumieć zen. Tak, myślę, że zrobiłam krok do przodu.

Dopisane:
Trafiłam dzisiaj na II Forum Polskiej Współpracy Rozwojowej, w praktyce targi wolontariatu okraszone muzyką folkową. Cały Nowy Świat był zajęty przez mniej więcej setkę stoisk różnych fundacji. Zatrzymałam się przy grupie Synapsis, wspierającej osoby z autyzmem. Przy okazji kupiłam czareczkę do herbaty z Pracowni Rzeczy Różnych, zakamuflowaną pod nazwą świecznik ceramiczny, żeby - tak sobie wymyśliłam - pić z niej zieloną herbatę podczas zazen. Zauważyłam, że przypisuję szczególne znaczenie zwykłej rzeczy, więc kiedy tylko znalazłam się w kuchni, nalałam do niej czegoś innego. Stosowanie zen w życiu jest trudne jak cholera, ale przynajmniej mój nowy świecznik do herbaty okazał się niezłą czareczką do piwa.

*J.Baran,
Do pięknej przeglądającej się w lustrze, fragment

16.9.08

Co ma gingerbread do windmilla

Uwaga, humor sytuacyjny.

Ja: (gwiżdżę sobie, przeglądając teczki w pokoju nauczycielskim)
Sam: Cicho!
Ja: Why?
Sam: Because, umm... Kutno!
Ja: Co? Jakie Kutno?!
Sam: Kutno! Kutno...? Wasn't it Kutno?
Ja: Kutno is a town in Poland...
Sam: No, no... Głodny!
Ja: Do you mean hungry?
Sam: Yes, tak! Głodny - hungry!
Ja: But what does it have to do with my whistling?
Sam: Stop whistling, because I'm hungry! (idzie sobie i po drodze gwiżdże)

13.9.08

Za 15 dni

Za godzinę wywożą mi komputer. Jeszcze tylko Skrzyżowanie Kultur, a później przeprowadzam się na Stifterstraße. Włączam ostatni film po niemiecku, niech to będą Elementarteilchen, skoro i tak jest smutno; za oknem żółknące czubki drzew przesłania mój śmierdzący garnek wystawiony na parapet przez Michała. Perspektywa jego zmywania smuci mnie wielce.

A teraz poważnie: boję się jechać do Jeny. Boję się niemieckiego. Moja gospodyni, pani Fischer, pisze: weil dein Deutsch so gut klingt, antworte ich dir in Deutsch. Przez internet to może i klingt, ale na żywo pewnie znowu dostanę syndromu demencji lingwistycznej. Zresztą, znając moje szczęście, Frau Fischer na pewno pochodzi z Bawarii albo ze Szwajcarii, albo z jakiegoś innego miejsca, gdzie mówią w języku bardzo zbliżonym do niemieckiego.

A teraz jeszcze poważniej. W świątyni zen czasem żegnają się słowami: do zobaczenia za dziesięć tysięcy lat. Jeszcze tak nie umiem, za bardzo przywiązuję się do ludzi. Coś mi podpowiada, że już nigdy nie będzie tak dobrze jak teraz, wszystko rozpłynie się w powietrzu. Na pewno nie będę już mieszkać z Michałem. Może coś się stanie, że nie pojawię się więcej na 11 Podwale Street. Ktoś powiedział, że takie życie to jazda z górki rowerem bez hamulców. Dziś mam wrażenie, że dodatkowo bez kierownicy.

Do wszystkich tych smutków pasuje mi bardzo wiersz (którego oryginał noszę w portfelu zamiast czyjegoś zdjęcia):

Sztukę tracenia nie tak trudno opanować;
tyle rzeczy wydaje się być w ustawicznym
pędzie ku stracie, że nie trzeba się przejmować.

Trać coś codziennie, żebyś nie żałował

kluczy i godzin spędzonych na niczym.

Sztukę tracenia nie tak trudno opanować.


Ucz się jak tracić wciąż szybciej, od nowa

imiona i miejsca, które trudno zliczyć,

ale żadnym nie ma sensu się przejmować.


(E.Bishop,
One Art/Ta jedna sztuka, fragment mojego beznadziejnego i jeszcze nie "porzuconego" tłumaczenia)

Do zobaczenia za dziesięć tysięcy lat.

PS. Prawdziwych przyjaciół poznałam w biedzie. Dziękuję Wam!

8.9.08

Super lipa, czyli zapiski z Chorwacji

1. Gdzieś w Chorwacji, tuż przy granicy słoweńskiej.
Nie udało mi się dostać stempla na granicy. Kiedy ją przekraczaliśmy, leżałam z nogami na zagłówku i głową w okolicy deski rozdzielczej, śniąc o spóźnianiu się do pracy (zawsze to samo, mogłabym pisać horrory dla japiszonów). Podobno celnik stęknął tylko na mój widok: ojojoj!

2. Gdzieś w Chorwacji.
- Jak się nazywają góry na Bałkanach?
- Yyy… Bałkonosze?

3. Marusici. Plaża.
Nie powinnam była wygrać konkursu tłumaczenia poezji ex aequo z Weroniką i potrzebowałam wycieczki do Chorwacji, żeby się o tym upewnić. Tutaj plaża jest kamienista, przecinają ją kilkumetrowe skupiska skał. Skały siedzą na dnie morza z czubkami jak ciekawskie łby nad powierzchnią. Nurkując między nimi, jestem jak olbrzymi ptak przelatujący nad górami. Oglądam cienkie, zwinne błyszczące rybki, kiedy płyną olbrzymią ławicą, ocierając się o moje ręce. Dostojna srebrna ryba wyjada coś z muszli leżącej na dnie; na brzuchu ma plamę udającą oko. Samotne brązowe ryby z podwójną płetwą ogonową skubią dziobatymi pyszczkami zbocze morskiego wzgórza. Właśnie – jak przetłumaczyć seahills? Ja napisałam: wydmy, Weronika – morskie wzgórza. Komisja uznała mój pomysł za lepszy. Widocznie też jeszcze nigdy nie widziała morskich wzgórz.

4. Marusici. Noc.
Światła z Omiskiej Riviery na horyzoncie przypominają żar ogniska rozgarnięty patykiem; nad nimi ciemne turnie wyglądają jak wielkie duchy. Dźwięk cerkiewnych dzwonów hipnotyzuje alikwotami, odbija się echem od gór. Dzwony cichną, teraz solówka cykad. Żółtopomarańczowe światło latarni pada na moje uda barwiąc je na złoto, czuję się dziwnie nieprawdziwa pod tą złotą skorupą i pełna monologów wewnętrznych, jakby mnie stworzyła Virginia Woolf. Lekko niepokojące, bo nie powierzyłabym życia komuś, kto utopił się w Tamizie.

5. Marusici. Plaża.
Siostra wysyła mnie na turniej scrabble, bo za każdym razem wygrywam. Ciekawe, czy przeszłabym eliminacje. Zapamiętać: przeczytać słownik języka polskiego.

6. Mały słowniczek chorwacko-polski:
sranje – gówno
Polska – Polska
Nemecka – Niemcy
Burek – nazwa popularnej potrawy

7. Dubrovnik.
Cóż, rzeczywiście jest tak piękny, jak mówią wszyscy, może nawet jeszcze piękniejszy, ale niestety powodzenie wycieczki zależy od nastawienia jej uczestników. Pokłócić się można nawet o kamień, a Gestalt jak najbardziej działa:
całość jest jeszcze gorsza, niż suma części.

8. Marusici.
Widziałam prawdziwego dalmatyńczyka z Dalmacji i milion pięćset sto dziewięćset kotów.

9. Marusici.
- Czy ten wasz kameleon gryzie?
- Nie, to jest gekon i nie gryzie, a co?
- Bo siedzi nad moim łóżkiem, weeeź go, buuu...


10. Marusici. Pani profesor.
Pani Alujević, profesor geologii, wynajmuje pokoje turystom i okropnie się nudzi, więc czasem przychodzi pogadać (po chorwacku, z prędkością karabinu maszynowego,
ne probljem, i tak rozumiemy). Zrobiła nam naleśniki i powiedziała, że w Chorwacji jest lepiej, niż w Polsce, bo mamy dwóch takich kretynów (tu pani profesor pokazała, jakich kretynów), a oni tylko jednego. Innym razem wdrapała się na górę, żeby przynieść figi z sadu i opowiedzieć, co sądzi o homoseksualistach. Bo nie wie jak w Polsce, ale w Chorwacji to, wiecie, ne probljem.

11. Split. Szukanie dworca, na którym umówiłam się z Nikoliną.
Ja: How do I get to the train station?
Babcia klozetowa:
(coś tam po chorwacku)
Ja: Nie rozumiem, do you speak English?
Babcia (łapiąc mnie za warkocz): Lipa!
Ja: Yyy… Deutsch?
Babcia: Neee… Lipa! Super lipa!

12. Split.
Czekała tam na mnie prawie godzinę.
Nikolina jest wegetarianką, straszną gadułą, nałogowo ogląda Monty Pythona, woli koty, pali jak smok, podobnie jak ja cierpi na dysgeografię i czasem spotyka w kawiarni swojego ulubionego pisarza (zapamiętać: poszukać tłumaczeń książek Ante Tomicia). Studiuje historię, a po angielsku mówi z idealnym brytyjskim akcentem.
Nina przegoniła mnie po historycznej części Splitu, pokazała słynny pałac Dioklecjana i pozostałości po najeździe weneckim, opowiedziała o wojnie z Serbią. Na plaży stroiłyśmy głupie miny do aparatu, a w kawiarni przy trzeciej kawie już bolały nas mięśnie twarzy od śmiechu przy poszerzaniu lingwistycznych horyzontów o polskie i chorwackie przekleństwa i łamańce językowe. I przyjedzie do Polski! Ha! :)

13. Gdzieś w Austrii. Noc na stacji benzynowej.

Przeglądam zdjęcia. Chcę z powrotem do Chorwacji. Ale tym razem sama, autostopem. Może za rok?

27.8.08

Mr Callan Jah

1.
Jarek:
ranisz me serce, ranisz mą duszę,
i brzydkie słowa już w sobie duszę,
gdy tak uważasz, że brak widzenia,
był spowodowan z mego niechcenia!
Ja:
bardzo mię zmartwił ten brak widzenia
lecz bardziej martwi mię brak jedzenia
bo tu niczego nie mam prócz dżemu
biada mu, dżemu, dżemu nędznemu!

2.
Ja:
a jutro pracuję
rano
nie wiem jak
wstanę
(ten wiersz się nie rymuje, ponieważ jest awangardowy)
Jarek:
CHÓR:
Ach! Pracuje rano!
JAREK (na boku):
Rano? Czymże jest rano?
Ta pora, gdy na trąbach grano?

Wczoraj uświadomiłam sobie ze wstydem, jak mało wiem o Warszawie. Miałam mniej więcej pół dnia, żeby wynaleźć jakiś ciekawy plan zwiedzania Warszawy dla Serhana, kanapowego surfera z Turcji. Ale ratunku, co ja znam oprócz starówki i Muzeum Powstania Warszawskiego? Poza tym, przy takich okazjach daje mi się we znaki przypadłość, którą nazywam dysgeografią i dzięki której udało mi się kiedyś zgubić na Marszałkowskiej. Starając się nie panikować, zadzwoniłam do Piotra harmonisty. Piotr, oprócz tego, że potrafi przez cztery godziny w kółko grać na harmonii, jest też certyfikowanym przewodnikiem.* Niemal od razu zaproponował mi długą trasę wycieczkową, na której o połowie obiektów jeszcze nie słyszałam.

Uczyłam dzisiaj na dwudziestym-którymś piętrze biurowca w centrum. Jak to bywa z uczniami w firmach, panie spóźniły się godzinę, a w trakcie lekcji miały ważne spotkanie, telefon, zbiorową wyprawę do łazienki, trzęsienie ziemi, powódź i pożar i of course były nieprzygotowane. Na szczęście wzięłam ze sobą szkice do komiksu o Young Mr Callanie, który akurat ma handkerchief i walking-stick, i nawet kapelusz, więc nie było problemu.

(Ostatnio w chwilach nudy w pracy rysuję na żółtych przylepnych karteczkach komiks o Callanie i wyklejam nimi ścianę. Moje "dzieła" już robią furorę w pokoju nauczycielskim. Graeme, czyli szef i Sam**, czyli nowy nauczyciel, nie mogą się doczekać nowych odcinków i dyskretnie zaglądają, czy na ścianie nie pojawił się jakiś nowy przylepiec. Graeme wspomniał coś nawet o robieniu im zdjęć i wysyłaniu do prawdziwego Callana.***)

Mając do dyspozycji godzinę na dwudziestym-którymś piętrze, kartki, długopis i ekspres do kawy, odpłynęłam w marzenia. Okno biura zajmowało całą ścianę, widać z niego było pół Warszawy. Zawsze chciałam oglądać takie widoki (stare chińskie przysłowie mówi: uważaj, o czym marzysz, bo marzenia się spełniają). Bardzo żałowałam, że nie mam cierpliwości do rysowania pejzaży ani działającego aparatu, żeby uwiecznić fabrykę daleko na horyzoncie, owiniętą w pomarańczowo-białą mgłę jak w watę. Kawałek przed nią stoi masywny kościół z półkulistym dachem (co to za kościół, co to za fabryka? Naprawdę muszę wybrać się kiedyś na wycieczkę po Warszawie).

Dla chętnych: Trebunie-Tutki & Twinkle Brothers – Z Bogiem/Go with Jah (ostrzegam, to naprawdę jest góralskie reggae). Ciągle wydaje mi się, że w jednym miejscu śpiewają: Mr Callan Jah. Pisałam już, że lubię swoją pracę?

*Wcale nie jest. Wydawało mi się, że jest.

**– Spadaj!
Sam spadaj!
My name is Sam!

***Callan naprawdę jeszcze żyje, nie popełnił samobójstwa, nie spadł z wysokiego budynku itp.

19.8.08

Siostra

Nie zazdrość swojej siostrze:
Wiesz, że diamenty i róże,
Sypiące się z ust, są równie nieprzyjemne, jak żaby i ropuchy:
A także zimniejsze, ostrzejsze, i kaleczą.

(N.Gaiman, Instrukcja, tłum. P.Braiter-Ziemkiewicz)

To tak z okazji dołowania się pod wpływem pewnych ludzi i pewnych blogów. A moja młodsza siostra naprawdę zaczęła czytać Gaimana. I nawet lubi go bardziej niż Coelho, co uważam za swój sukces pedagogiczny.

PS. Przywróciłam możliwość komentowania notek.

14.8.08

Brzmienia w trzcinie

Pochód dziesięciu osób z lirami korbowymi idzie po wiejsko-miejskiej dróżce w kierunku ruin cmentarza żydowskiego. Mieszkańcy Szczebrzeszyna stają zaciekawieni na gankach domów. Idziemy tak i brzęczymy przez dziesięć minut, a kiedy wchodzimy na cmentarz, Maciek, który prowadzi warsztaty lirnicze, mówi do kogoś: Miałem ci pokazać grób cadyka, o, tutaj jest.

Kilka dni temu wróciłam z 9. Taboru Domu Tańca w Szczebrzeszynie. Na Tabor składały się warsztaty i koncerty, spotkania z lokalnymi muzykantami, śpiewy i tańce, a to wszystko w scenerii roztoczańskiej zieleni.

Wesoło było już w pociągu do Szczebrzeszyna. Trafiłam na początkującego harmonistę Piotra, który przez cztery godziny z przerwami grał, skutecznie odstraszając wsiadających przed zasileniem składu naszego przedziału. (Przerwy polegały na odłożeniu harmonii i graniu na glinianym jamniku albo waleniu w bęben.)

Po wyjściu z pociągu aż zakręciło mi się w głowie od zapachu łąk, pól i czystego powietrza. A widok: jakby tam się unosiła jakaś magia. Sam Szczebrzeszyn też ma "duszę" – na przykład dom kultury mieści się w dawnej synagodze, kiedyś spalonej, odbudowanej po wojnie.

Największa według mnie atrakcja Taboru: oczywiście lira! Czuję, że znalazłam wreszcie swój instrument; taki, który pasuje do mojego głosu i charakteru (instrument smyczkowy bez smyczka, który przed graniem trzeba pół godziny czarować watą i kalafonią, a brzmi jak bękart skrzypiec z dudami, wydaje się wystarczająco pokręcony). Codziennie nie mogłam się doczekać następnych warsztatów lirniczych, a na koniec świetnie się bawiłam, "dziadując" (babując?) w synagodze. (Kiedyś ułożę pieśń dziadowską o nodze Magdy, dziurze w ulicy, karetce i dzielnych Szczebrzeszynianach – tylko dla wtajemniczonych.) Do tego Jacek Hałas uważa, że mam talent. Oby starczyło mi cierpliwości i determinacji, żeby dalej ćwiczyć.

Jeszcze jednym wielkim pozytywem były warsztaty wokalne w grupie początkującej prowadzonej przez Basię Wilińską. Wystarczył tydzień, żebym już się nie bała ryknąć na cały głos. W śpiewie białym głosem to właśnie jest wspaniałe, że cokolwiek zrobię, będzie dobrze, byle by nie szkodziło strunom głosowym; nie ma podziału na ładne i brzydkie, nawet jeśli zapiszczę albo wezmę oddech w środku frazy. Wszystko wolno – i to mi się podoba. Pewnego razu Basia wspomniała o alikwotach. Uznałam te stworzonka za tak fascynujące, że teraz chodzę i miauczę, usiłując je wydobyć: aaeeiiyyyuuu...

(Dopisane:
Wreszcie doszła do mnie z Serpenta płyta J.H. Zegar bije. Trzeci utwór, śpiew alikwotowy. Prawie padłam. Niesamowite.)

Codziennie odbywały się też warsztaty tańców polskich i wołoskich, kto nie grał na lirze, ten miał okazję uczyć się gry na suce biłgorajskiej. A nocą w jurcie Hałasów były potańcówki i pograjki, na które przeważnie nie starczało mi sił fizycznych i psychicznych. Podziwiam ludzi, którzy po całej nocy półgodzinnych oberków-killerów rześcy i wypoczęci stawiali się punktualnie na śniadaniu…

(Pewnej nocy, około godziny pierwszej, wybrałam się z początkującym harmonistą Piotrem na cmentarz żydowski, żeby wykręcić się od tańczenia. Spotkaliśmy tam wycieczkę angielsko- i francuskojęzycznych ortodoksów. Szanse jedne na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.)

Mam mieszane uczucia, bo nie starczyło mi kondycji i czasu, żeby być wszędzie, gdzie chciałam i nauczyć się wszystkiego, czego bym chciała. W dodatku pojechałam tam sama, nie znając nikogo i długo musiałam się "rozkręcać". Ale poznałam kilka ciekawych osób. A teraz kończę tę notkę i od razu zabieram się do pożyczonej (dziękuję, Januszu!) liry i podręcznika Drehleier spielen. Zacznę od pewnej pieśni dziadowskiej, tej, której uczył nas J.H.:

Posłuchajże, wierny ludu,
oczyść dusze z grzechu, brudu,

bo nastaną ciężkie lata
i nastąpi koniec świata!

Więcej zdjęć znajduje się tutaj i na blogu tyndyryndy. Zdjęcie liry z moją dłonią pochodzi z galerii Piotra harmonisty.