20.3.09

Co masz zrobić dziś, zrób wczoraj

Nie napiszę o tym, kogo spotkałam we Wrocławiu i jak bardzo się ucieszyłam, ani o wrażeniach z filharmonii, ani o tym, jak było na wrocławskiej Manifie, ani też o tym, jak małe wrocławianki niebieskooczyły na moją drumlę. Nie napiszę też o tym, jak w panice szukałam człowieka z telefonem komórkowym, żeby dodzwonić się do mieszkającego w Rynku Francuza, ani że ten Francuz okazał się Polakiem, ani o tym, jak w przyjemnych okolicznościach przekraczałam granicę polsko-niemiecką w Zgorzelcu, ani jakie piękne jest Drezno kiedy zapalają się latarnie, ani że stałam w punkcie, gdzie malował Canaletto, i oglądałam Łabę przez metalowe sztalugi. A już na pewno nie napiszę o tym, że spędziłam noc w windzie na dworcu w Altenburgu, a kiedy wreszcie przyjechał pociąg o czwartej nad ranem, zasnęłam snem tak ciężkim, że przegapiłam Jenę i musiałam wracać o siódmej z Weimaru. Ponieważ gdybym zajmowała się pisaniem bloga zamiast nauką do egzaminu z psychologii osobowości, to, to właśnie byłaby prokrastynacja.


A tego stanowczo nie chcemy.

11.3.09

Leipzig

W mieszkaniu Christiana jest pełno roślin, bo Christian i Lena są wegetarianami i ekologami i żywią się tym, co im wyrośnie w doniczkach. Czasem zbierają zioła, którymi później przyprawiają potrawy. Jedziemy na rowerach do lasu po Bärlauch - czosnek niedźwiedzi, którego rośnie tam cała polana. Ale my bierzemy tylko tyle, ile potrzeba do pasty ze słonecznika. (Ziarna słonecznika gotować jakąś godzinę aż zmiękną, dodać masło i zioła z paczki 6 Kräuter, ewentualnie z lasu. Najlepiej smakuje na kanapkach.)

Z torebką zielska jedziemy do miasta, nalegam na zwiedzanie.
- Co to za zamek? - pytam Christiana, nakłaniając go do przyjęcia roli przewodnika.
- Nie wiem, jakiś nudny kościół. Nie ma nawet zmumifikowanych gołębi. Pokażę ci coś ciekawszego.
Zabiera mnie do industrialnej części Lipska, do fabryki nieczynnej od dwudziestu lat. Rozbrajamy zamek od furtki i wchodzimy. Christian fotografuje czerwone mury pokryte graffiti i mnie na ich tle, kiedy huśtam się na rurze wystającej ze ściany albo chodzę po zbitym szkle, słuchając jego dźwięku*. W pokoju, który kiedyś był może biurem, znajdujemy magiczne papierowe kwiaty i zabieramy je ze sobą. Na środku opuszczonej hali produkcyjnej leży szkielet psa. Tak, tu jest zdecydowanie ciekawiej niż w kościele bez ptasich mumii.

Zmarznięci i zaczarowani, jedziemy do studia. Christian włącza mi mikrofon, stroi gitarę. Wymyślam tekst o księżycowych kwiatach zrywanych z dachu fabryki i zawijam go wokół melodii.

- - -
Uli otwiera duże kartonowe pudło i wyjmuje z niego ponad dwadzieścia drumli w różnych kształtach, kolorach i strojach. Wietnamskie z bambusa, które tylko przykłada się do ust; niemieckie, dostępne w każdym sklepie muzycznym; nepalskie, które trzeba mocno przycisnąć do zębów żeby wydały dźwięk. Jak to gdzie się kupuje nepalskie drumle? W Nepalu! No, można też w Indiach. W jego ustach zdanie byłem w Nepalu brzmi jak byłem w Działdowie, jak coś absolutnie zwykłego i oczywistego. Gra na wszystkich drumlach po kolei.
- Niektórym nadałem imiona, przeważnie z piosenek The Beatles. To na przykład jest Michelle. - Pokazuje Michelle do kamery. - Wybierz sobie, którą chcesz.
Mam trudności z wyborem, więc Uli bierze jedną i wręcza mi, przywiązawszy ją gumką do pudełka zapałek z napisem Gurke. Ogórek. Wyjaśnia, że to rekwizyt do przedstawienia teatru performance’owego. Aktorzy podpowiadali w ten sposób publiczności, która miała zgadnąć, jaki niepokojąco freudowski kształt odbijał się pod jedwabną szmatką.
- A ty skąd znasz drumle?
- Z rekonstrukcji historycznych. - Opowiadam mu o inscenizacji bitwy pod Grunwaldem i odśpiewuję zwrotkę Bogurodzicy.

Idziemy do Schreibmaschinencafe, studenckiego pubu wypełnionego starymi maszynami do pisania. Uli będzie świętował: dostał stypendium, następny rok spędzi malując obrazy w San Francisco. Stawia wszystkim amerykańską wódkę. Ktoś gra na klarnecie, ktoś na przeszkadzajkach. Kątem oka widzę, jak wchodzą moi gospodarze. Lena wpada w szał twórczy i pisze na maszynie O-Geschichte: Momo floh vorm Molch... O wschodzie słońca przemierzamy Lipsk na rowerach. Która godzina, gdzie ja jestem i w jakim języku mówię?

- - -
Mała Angielka na dworcu "uczy" ojca niemieckiego: happy birthday to you – Marmelade in die Schuhe! Za sześć godzin będę w Polsce. Zaciskam palce w kieszeni na nepalskiej drumli. Czy naprawdę będziesz czekał na peronie, a jeśli tak, to czy nie padnę trupem albo nie ucieknę, a jeśli nie, to... właśnie, to co?

*Jakim wyrazem dźwiękonaśladowczym można określić dźwięk chodzenia po zbitym szkle? Szelest? Klik? Niech mi ktoś pomoże rozwikłać tę zagadkę.