29.11.08

Człowiek nie jest sumą własnych fonemów (post autoterapeutyczny)

Przeżywam fakt posiadania akcentu jak życiową porażkę. Prawie nie masz akcentu – to brzmi dla mnie jak: jesteś prawie ładna. Żeby mnie zdołować, wystarczy powiedzieć cokolwiek o akcencie, nawet jeśli to pochwała zawierająca nieszczęsne prawie.

W językach europejskich jest, o ile pamiętam ze wstępu do lingwistyki, około 60 różnych fonemów*. Podobno jeśli człowiek nie usłyszy odpowiednich dla danego języka fonemów przed szóstym rokiem życia, to już zawsze będzie mówił w tym języku z akcentem. Gdyby ktoś wpadł na pomysł nagrania ich wszystkich i puszczania przy dziecku, może wyhodowałby ingwistycznego geniusza? (Halo, tu mówi głos rozsądku: tak, fonemy na zmianę z Bachem na brak akcentu i słuch absolutny. Dobrze, że nigdy nie będę matką.)

Teorie świetnie się sprawdzają w teorii. Poznałam przecież doktora P., który sam się nauczył perfekcyjnie niemieckiej wymowy. Małpował komentatorów sportowych z telewizora, robił miny przed lustrem, w łazience gadał do siebie po niemiecku, do tego chyba jeszcze się nagrywał. I tak codziennie, aż się nauczył.

Słabości są po to, żeby z nimi walczyć, więc zaraz idę ćwiczyć przed lustrem. Będę miała to gardłowe R. Do cholery, będę je miała.

*Jarek twierdzi, że jest więcej:
jakie 60 fonemów, w samym polskim jest ich z 45, a do tego dorzuć samogłoski z francuskiego albo niemieckiego i już masz więcej. A innych języków europejskich do pokolekcjonowania dźwięków jeszcze trochę jest. Znowu się "załamaćam"...

26.11.08

Kuchnia polska

Nie dość, że sopran i kucharka, to jeszcze patriotka. Postanowiłam bowiem wziąć aktywny udział w Erasmus-Kochwettbewerb, czyli międzynarodowych zawodach kulinarnych dla Erasmusów. Jednak biorąc pod uwagę mój wybitny talent kulinarny, zdecydowałam się zapytać o radę najbardziej mistrzowskiego mistrza kuchennego spośród moich znajomych. Mistrzu Piotrze, co to jest kuchnia polska?

Piotr Harmonista: Lorneta z meduzą?

Ja: Co to jest?
Piotr Harmonista: Mięso zastąpisz soją.
Piotr Harmonista: Nóżki w galarecie + 2 kieliszki wódki.
Ja: A coś co nie wygląda obrzydliwie i nie przypomina mięsa?
Piotr Harmonista: Flaczki warzywne?
Ja: Nie chcę mięs warzywnych...
Piotr Harmonista: Naleśniki mają imitować pokrojone żołądki...

Piotr Harmonista: Ziemniaki z wody?
Piotr Harmonista: Są też bulwy z wody.
Piotr Harmonista: A może budyń? Np. z kalafiorów.
Ja: Budyń z kalafiorów jeszcze mogę sobie wyobrazić, ale jak zrobisz ziemniaki z wody?

Piotr Harmonista: O! zrób leniwe!
Ja: To to samo co kopytka?
Piotr Harmonista: Nie, są bez ziemniaków, z twarogiem.
Ja: Nie znam się na twarogach.

Piotr Harmonista: Właśnie na stronie "kuchnia polska" znalazłem sałatkę alzacką i risotto...
Piotr Harmonista: Może zrób fasolkę po bretońsku?


itd.

Z ostatniej chwili: międzynarodowe zawody kulinarne zostały odwołane ze względu na małą ilość chętnych. A ja ugotowałam sobie zupę chińską z torebki.

21.11.08

Hefalump w potrzasku

Szok kulturowy to dołek, do którego wpada się z rozpędem i powoli z niego wyjeżdża. Tak też zresztą wygląda jego wykres: jak sinusoidalna pułapka na hefalumpy.

Pierwsze stadium to euforia – udało mi się tu przyjechać, jest tak ładnie, i ten piękny język! Później następują pierwsze nieporozumienia i konflikty. Trzeba sortować śmieci, nie wolno się spóźniać, a jak się spóźniasz i nie sortujesz, to masz problem. Zjeżdżasz po sinusoidzie jak po zjeżdżalni, aż znajdziesz się w punkcie, w którym łzy same cisną się do oczu i chce się natychmiast wracać do swojego kraju, gdzie wszystko jest zrozumiałe, bezpieczne i przewidywalne.

Złapany w pułapkę hefalump wsiadł do prawie pustego tramwaju. Na następnym przystanku wszedł okołopięćdziesięcioletni pan, żwawym krokiem skierował się w moją stronę i zaczął mi machać przed nosem jakimś zielonym papierem, krzycząc na mnie w dialekcie. Wydawało mi się, że to kontroler, więc zaczęłam grzebać w torbie, nerwowo szukając karty miejskiej. Pan poczerwieniał na twarzy, zabulgotał jak czajnik, zaś z uszu para mu buchła, po czym nakrzyczał na mnie w dialekcie jeszcze głośniej. W końcu zrozumiałam, że pożąda mojego miejsca z krzyżykiem, bowiem nie podoba mu się żadne z trzech wolnych miejsc z krzyżykami tuż obok. Nie chciałam robić wioski w obcym kraju, więc przeprosiłam i ustąpiłam. Przez resztę jazdy pan mierzył mnie wzrokiem bazyliszka, a ja udawałam, że czytam książkę do fonetyki.

A skoro jestem na samym dnie dołka, to teraz powinno już być tylko lepiej. Taką mam nadzieję.

19.11.08

Język

Język niemiecki jest zrośnięty z ciałem Markusa/markusa, ale niewiele z tego wynika, bo dla Anety/anety niemiecki jest zrozumiały w stopniu niewielkim, a wypowiadalny nie jest prawie wcale. Język polski jest zrośnięty z ciałem Anety/anety, Markus/markus go nie rozumie, ale musi i chce, chce i musi go poznać. Językiem pośrednim, służącym do komunikacji, tylko i wyłącznie, jest angielski, mocno niedoskonały, oczywiście, ale kto by się tym przejmował, kto by się za nim ujął, nie jest on w tej historii niczyim językiem.
(Aneta Kamińska, komentarz do wiersza may i touch your pullover)

Przygotowuję lekcję polskiego.

16.11.08

Wiatraki, komputery, dzwonki

Wydobyliśmy z teczek z nutami Freude über Freud. Zapadła cisza, Szef Wiatrak* już miał zacząć dyrygować. Nagle z końca sali dobiegł teatralny szept: Sigmuuund!

Rozśpiewki, kolędy, piętnaście minut przerwy. Rozśpiewki, kolędy, piętnaście minut przerwy. Posiłek. Rozśpiewki... I tak od rana do nocy.

W przerwach starałam się obserwować proces grupowy. W chórze widać go idealnie: jest pewna hierarchia, grupowe zadania, a ponieważ chór istnieje już od dawna, zdążyły się utworzyć wspólne rytuały. Przez chwilę mam wrażenie, że wychodzę z siebie, staję obok i zaczynam mieć mgliste pojęcie na temat prawdy o człowieku. Ale Helena – ciemny alt o ciekawej barwie – wstrzymuje mój podekscytowany myślotok mówiąc: system nie może zrozumieć sam siebie. Komputer też nie wie, kim jest. (A gdyby się dowiedział? Jeśli mój laptop na stałe odmówi współpracy, będę się starała wierzyć, że właśnie doznał przebudzenia.)

Po pracowitej sobocie trzeba było wreszcie odpocząć od śpiewania. Barbara – alt, który powinien być sopranem – przywiozła gitarę, więc połowa chórzystów odpoczywała śpiewając ogniskowe szlagiery przy gitarze do trzeciej nad ranem. Druga połowa zagłuszała ich piosenką po szwedzku. Jedną. Przez całą noc w kółko.

Skacowany chór o poranku w niedzielę brzmi mniej więcej tak.

Chyba coś ze mną nie w porządku, bo nie mogę się doczekać jutrzejszej próby**.

*Na Probenwochenende przyjechało nas około osiemdziesięcioro, więc ktoś wpadł na pomysł, żebyśmy przyczepili sobie identyfikatory. Dyrygent dostał bonusowy identyfikator z napisem: Chef Ventilator.

**I nie poszłam. Zapomniałam nut.
Jak to powiedział pewien Francuz w Niemczech - Schmerde!

12.11.08

Nie dość, że sopran, to jeszcze kucharka

Przepis na penne pesto:
kupić makaron typu rurki, zagotować wodę, posolić wodę, włożyć do niej makaron, nastawić budzik w telefonie na za piętnaście minut. Ugotować makaron i spostrzec, że jest go dwa razy za dużo i że woda z garnka wybrała się na wycieczkę po kuchni. Zabiadolić, że olaboga, co ja zrobię z taką ilością makaronu i zastanowić się, dokąd poszła ścierka.

Odkręcić słoik z pesto, ale najpierw znaleźć go w lodówce, jest bowiem schowany za pokaźnych rozmiarów niewiadomoczym, co jest owinięte w folię aluminiową i chyba wolę nie wiedzieć, co to jest. W przypadku nieodkręcalności słoika opukać go dookoła rączką od noża, a jeśli to nic nie da, walić nim w ścianę aż do odskoczenia upartej nakrętki, w ostateczności wezwać wybranego bohatera kreskówek. Odlać wodę, nie zalewając wszystkiego dookoła, zresztą wszystko jedno, i tak wszędzie jest już mokro.

Dodać pesto. W wersji zaawansowanej dodać jeszcze tarty ser i oparzone pokrojone pomidory. Tylko nie zapomnieć, że się je wstawiło do oparzenia, inaczej nie będzie się wiedziało, co zrobić z dwoma beznadziejnie rozpaćkanymi gotowanymi pomidorami.

W międzyczasie zadzwonić do Martina, bo cała operacja trwa wystarczająco długo, żeby nie dało się nie spóźnić na lekcję. Rozmawiać po niemiecku, nie po angielsku. Przełożyć lekcję. Wyrzucić nieszczęsne pomidory. Zamieszać.

- - -
Mniej więcej w połowie Operacji Makaron zadzwonił dzwonek do drzwi. Z łyżką w dłoni i makaronem na bluzce powitałam Davida, któremu akurat się nudziło i postanowił przyjść z niespodziewaną wizytą. David uwolnił mnie od nadmiaru penne pesto i powiedział z zadowoloną miną, że mu bardzo smakowało. Tyle w temacie mojego talentu kulinarnego.

9.11.08

Ryż eksperymentalny i ryż kontrolny

Marika na swoich śpiewach miała zdecydowanie mniej szczęścia, niż ja na swoich.

Marika: Umarłam.

Ja: Na co?
Marika: Na Choleranacoposzłymojepieniądze.
Marika: Olga Sz. kazała nam kontaktować się ze swoim aniołem stróżem.
Marika: "Medytowaliśmy" przez ponad 4 godziny.

Ja: Ale przynajmniej się nauczyłaś oddychać przeponą, prawda?
Marika: Też myśleliśmy, ze się nauczymy. Na pytanie "Kiedy nauczymy się operować przeponą" powiedziała, ze wszyscy się tak bardzo przejmują tą przeponą, i że ona uważa takie nauki za niepotrzebne...
Marika: Gdybyś słyszała, jak ona nam to kazała robić... Jedna kobieta widziała obok swojej głowy świetlistą cytrynę.

Marika: Druga niemalże zemdlała na widok swojej "aureoli".

Marika: A prawie wszyscy czuli energetycznego węża w kręgosłupie.

Ja: Ja bym ujrzała świetlistego banana.
Ja: A Ty co widziałaś?
Marika: Widziałam ścianę w kolorze bladego ecru.

(...)

Marika: ...stała za nami i darła się: "Z miłością! Róbcie to z miłością! i czułością! kochajcie świat! Kochajcie świat!"
Ja: Może o to chodziło żebyście się rozluźnili i pomyśleli o głupotach zamiast się stresować przeponami...?
Marika: "Kochajcie świat, bądźcie jak te lilljie na tafli jeziora, wprowadźcie do swojego wnętrza niebiańskie światło"...
Marika: Nie po to warsztaty nazywają się "wokalne" żebyśmy się *^%*^*%^ ściskali na podłodze ze swoim aniołem stróżem.

Ja: Nauczyliście się coś śpiewać?
Marika: Nauczyliśmy się buczeć.
Marika: "A teraz unieś na rękach swoje wewnętrzne dziecko i zaśpiewaj mu Kojacą Pieśń Troskliwości" (czyt. wybucz mu wszystkie znane ci samogłoski. Byle w innej tonacji niż sąsiad.)

Marika: A, i jeszcze perełka.
Marika: "Ryż do którego mówisz miłe rzeczy fermentuje wolniej niż ryż który codziennie obrażasz"

Ja: Ej dobre, chcę to sprawdzić empirycznie.
Marika: Od poniedziałku przeprowadzamy z koleżanką eksperyment. Zamykamy ryż w dwóch słoikach na dwa tygodnie. Jeden obrażamy, drugi tiutiulimy.
Marika: I oczywiście, jak na rodzeństwo przystało, porównujemy jeden do drugiego.

Marika: Chcesz dostawać newsletter?


(...)

Marika: Nie można ciągle tylko na szczurach i szczurach robić badania.

Skąd radość ma pochodzi

Ja: Mamy w chórze taką jedną piosenkę, której spora część polega na śpiewaniu radosnym, donośnym głosem: "Freude über Freud!"
Ja: Na początku przetłumaczyłam to sobie w głowie: "cieszymy się z Freuda" i cieszyłam się z Freuda dopóki dyrygent na mnie nie spojrzał wzrokiem pytająco-dezaprobującym…
Marika: Gdybym miała bloga, to niechybnie to by się tam znalazło :P

PS. Niedawno pierwszy raz zagrałam coś z nut: kolędę chyba o trzech gałązkach. Niestety nie wiem, czy ta kolęda naprawdę jest o gałązkach, bo internetowy słownik na hasło Reiselei wyświetla mi Reiseleiter.

2.11.08

Podlewając oplątwę*

Wykształca korzenie tylko wtedy, kiedy są jej potrzebne, żeby przytwierdzić się do jakiegoś drzewa czy kamienia. Wodę pobiera liśćmi, które wyglądają jak długie macki zielonej ośmiornicy. Zwilżam je nieregularnie, kiedy mi się przypomina, chociaż według instrukcji kwiaciarza powinnam to robić dokładnie dwa razy w tygodniu. Ale moja oplątwa chyba lubi nieprzewidywalność, bo rośnie szybko, wypuszcza nowe zielone ręce, próbując sięgnąć nimi w wilgotniejsze albo bardziej nasłonecznione miejsca.

Nie ma problemu z przesadzaniem oplątwy, bo tak naprawdę nigdy nie została posadzona. Można przykleić ją do ładnego płaskiego przezroczystego kamyka, podstawki we wzory jak przekrój dalekiej planety. Tak je czasem sprzedają: nieudolnie przyklejone Kropelką do tych kosmicznych kamieni.

Mimo to myślę, że oplątwę boli przesadzanie, odrywanie jej delikatnego ciała od podłoża. Boli ją inaczej niż nas, nie ma przecież nerwów. Jej ból jest roślinnym bólem, niebezpieczeństwem ruchu, niebezpieczeństwem powolnego umierania bez wody, strasznym co-będzie-dalej. Projekcja, wiem.

Gdybym była rośliną, byłabym oplątwą. Zdarza mi się zapuszczać korzenie, ale nie mam swojego miejsca na stałe. Zapełniłam ściany pokoju plakatami i zdjęciami: Persepolis, Neil Gaiman, Blixa. Tak mi dobrze w tym pokoiku, kiedy już oznaczyłam go swoją obecnością. Stopniowo przyzwyczajam się też do Jeny i do języka. Martin, którego uczę polskiego, powiedział, że kiedy mam dobry humor, mówię bez akcentu**. Łudzę się, że znalazłam wreszcie Moje Miejsce, ale wiem, że nie rosnę w ziemi, że jestem przytwierdzona grudką zaschniętego kleju do podłoża; że w końcu zostanę przesadzona i wrosnę płytko w jakiś nowy kamień.

Wczoraj byłam na angielskiej herbatce u Czechów (3/4 kubka długo parzonego Earl Greya, do pełna dolać Schlagsahne z biało-brązowego opakowania z domkiem, nie słodzić! Najlepiej pić małymi łykami albo pić sam zapach zanurzając tylko usta w napoju. Kubek musi być kremowobiały w bordowe wzory.) Cieszę, że poznałam Evę i Davida. David jest literaturoznawcą, pisze doktorat z XIX-wiecznej literatury niemieckiej. A Eva gra na gitarze. Grałyśmy na zmianę z wyszukanych na počítaču Davida tabulatur Beatlesów (był to w końcu wieczór angielski - wykorzystaliśmy chyba wszystkie skojarzenia z Anglią, nawet ministerstwo głupich kroków). Będziemy się teraz czasem spotykać, żeby grać razem.

Szkoda, że za rok pewnie nie będę ich znać. Lepiej się nie przyzwyczajać. Dlaczego kiedy zyskam coś nowego, od razu martwię się, że to stracę? Das Leben ist nur ein Moment – śpiewa Radio Thüringen. Staram się mu uwierzyć, ale ciężko mi. Tak to bywa z oplątwami.

*Celowo nie napisałam o Święcie Zmarłych. Wolę obchodzić święta żywych.

**Podejrzewam, że specjalnie mi tak powiedział, żebym przestała się tym przejmować. Grunt że zadziałało. :)