26.9.08

Za 5 dni

Przez ostatni tydzień dni latałam z wywieszonym jęzorem po Warszawie w celu dowiedzenia się na przykład, że panienka z okienka nic nie wie, bo akurat zastępuje panią Krysię, która zmieniwszy numer telefonu, wyjechała do Chin. I tam jej mogę szukać.

Jeśli już zdarzy się cud i oba moje dziekanaty są otwarte tego samego dnia, to są też otwarte w tych samych godzinach, wobec czego najrozsądniejszym wyjściem byłoby pojechanie na Pragę, stanięcie w kolejce, rozdwojenie się i wysłanie swojej siostry bliźniaczki na Służew. Albo roztrojenie, żeby na wszelki wypadek jeszcze zaczaić się na jedyną cokolwiek wiedzącą panią z dziekanatu w Chinach.

(Tymczasem odkryłam system internetowej rejestracji na Friedrich-Schiller-Universität. System ten jest odpowiednikiem naszego USOSa albo XAP-u i nazywa się Friedolin, a jego logo to śliczny niebieski lisek. Od wczoraj nie działa.)

Przez to bieganie prawie ominęły mnie: Skrzyżowanie Kultur i Festiwal Nauki. Prawie, bo udało mi się pójść na dwa koncerty folkowe, pewien spektakl teatralny i wykład o niegrzeczności w różnych kulturach. Z tego wszystkiego najlepiej pamiętam zachwycająco mocny biały głos wokalistki Zurgó, zespołu z Siedmiogrodu, który wystąpił na koncercie finałowym. I jeszcze zmieszanie, kiedy najlepszy chyba germanista w Warszawie niechcący uścisnął mi dłoń, bo myślał, że jestem jakąś jego znajomą. Ten od soczewek kineskopowych. Ale to zupełnie inna historia.

W ciągu ostatnich dwudziestu dni przeprowadzałam się trzy razy.
W ostatnim tygodniu miałam osiemnaście godzin zajęć.
Odwiedziłam dwóch lekarzy, dwa sklepy muzyczne i dziewięć komputerowych.
Zwiedziłam ruiny starej kamienicy na Woli.
Narysowałam ostatni odcinek Young Mr Callana; tym razem ubrałam go w bawarskie Lederhosen.
Nauczyłam się obsługiwać Windows Vista.
Obcięłam włosy.
Przeczytałam Gottland Mariusza Szczygła.
Pojechałam na wycieczkę rowerową i nazbierałam kasztanów.
Poćwiczyłam na każdym z moich instrumentów.
Zasmakowałam w bazyliowym pesto. (Kto mi podaruje bazylię albo rukolę w doniczce? Najlepiej taką, która podlewa się sama.)

Właściwie to lubię nie mieć czasu na nic, bo tylko wtedy znajduję – nie mam innego wyjścia – czas na wszystko. O dziwo łącznie ze snem.

24.9.08

Z zeszytu Mariki (uwaga: miejscami BARDZO hermetyczne)

1.
Miejsce akcji: Wrocław; czas: mniej więcej środek lipca tego roku. Tło historyczne: festiwal Era Nowe Horyzonty. Bohaterowie: Asia, Marika, Zosia, ja.

Ja: Tylko ja mam taki mały plecak?
Marika: Nie, mój jest jeszcze mniejszy. Zresztą, co to za freudowski kompleks małego plecaka?
Ja: Ale mój ma wydłużony element. Myślisz że jaki to charakter?

Zły pan wypędza nas z kościoła, który zwiedzamy. W międzyczasie do Mariki przyczepia się jakaś Babcia.
Babcia:
Przepraszam, czy wy jesteście Polkami?
Marika: No tak.
Babcia: I umiecie po polsku?
Marika: Tak.
Babcia: To powiedz coś po polsku.
(konsternacja)
Marika: Ni ponimajesz dein Polnisch, Entschuldigung.

Marika: Fiku miku, fizyk w kuchni! Tyle wyniosłam z liceum.

Namalowałam Asi słoneczko na ręku.
Ja: I co? Dlaczego nie komentujesz mojego dzieła?
Marika: Bo jest "niewidoczna"?
Asia: No to dorysuj mi chmurkę.

W Pizza Hut. Kontemplujemy ułożenie sztućców.
Asia:
A ten widelec to swatka czy konkurencja?

Asia zastanawia się czy warto iść na film Angelopoulosa.
Ja:
Marika była świadkiem jak wykreślałam Angelopoulsa z programu.
Marika: Na początku chciałaś iść na dłuższego!
Ja: Tak. Ale wymieniłam sobie na krótszego.
Marika (wyje): Jesteś za dłuu-uuuugi, i wiem co zro-ooobię, wymienię cie-eeebie na krótszy mo-oooodel...

Ja: A co powiecie na taki zestaw filmów: "W mieście Sylwii", "Cudowne Miasto", "Spotkajmy się St. Loius", "O czasie i mieście" i "Lou Reed's Berlin"?
Asia: Czyżby maraton miejski?
Marika: A może maraton erotyczny? "Pomóż Erosie", "homo.pl", "Kochanek Lady Chatterley", "Gomora"...
Zosia: ...i "Najważniejsze to kochać".
Ja: A może tak: " Pejzaż we mgle", "Własna śmierć", "Pora umierać", "Miasto Boga"...
Zosia: ...i "Nie dotykać siekiery"!

Rozmawiamy o konkursie na amatorski film krótkometrażowy.
Zosia: Możecie przez 30 sekund kontemplować liszaje na wrocławskich kamienicach à la Angelopoulos. Publiczność oszaleje.

Ja: Jeszcze NIGDY nie byłam w toalecie w muzeum archeologicznym!

W kinie.
Ja:
Mam zamiar zemścić się na ludzkości: zrobię sobie na głowie gigantyczny kucyk.

(podsłuchane)
Ktoś: Na początku jakaś dziewczyna robi komuś loda. Potem podcina sobie żyły. Potem na ekranie miga ogromny członek męski. I w tym momencie widz zdaje sobie sprawę, ze to będzie bardzo ambitne kino.

Czytamy ogłoszenia matrymonialne z "Frondy".
Marika: ..."wizażysta uprawiający literaturę - zostań moją muzą"...
Asia: Ciekawe jak to jest, uprawiać z kimś literaturę...

Na stoliku leży żarówka.
Marika: Co ta żarówka tu robi?
Asia: Miałam pomysł.
Marika: Nie świeci się. To musiał być kiepski pomysł.

W łazience.
Marika: Użyczysz mi umywalki?
Ja: Proszę bardzo.
Marika (uderzywszy z liścia w dystrybutor mydła: bach-bach-bach): Idę do drugiej.
Ja: Ale tu też jest umywalka.
Marika: Ale mydła nie ma! Myślisz, że po co robiłam tak: bach-bach-bach?
Ja: Bo przybijałaś mu piątkę...?

Marika (czyta): "Kompozycje są intuicyjną próbą wyrażenia istoty filmowej figury transfokacji..."
Ja: Co to jest transfokacja?
Marika: Tu piszą, że przybliżanie.
Ja (nie słuchając): ...strzelałabym, ze zamiana w fokę. Tak jak Asia dzisiaj.

2.
Miejsce akcji: Warszawa; czas: mniej więcej środek września. Tło historyczne: festiwal Skrzyżowanie Kultur. Bohaterowie: Marika, Piotr Harmonista, Michał, ja.

Idziemy bulwarem na Marszałkowskiej. Wszyscy się gapią.
Marika: Porozmawiajmy w jakimś egzotycznym języku. Najlepiej w takim, którego nie znamy.
Ja: Może w Quenya?
Marika: Albo w klingońskim. Zaimprowizuj coś.
Ja: Okej, to będzie tłumaczenie Pana Tadeusza na Quenya: Litwo, ojczyzno moja - pika pika mrrr!

Marika: Jestem luksemburżańską burlaską.
Ja: Rozumiem cię.

(tuż przed koncertem grupy Dhoad z Radżastanu)
Marika: A ty wiesz, gdzie jest Radżastan?
Piotr: Radżastan in da house.

Marika i Piotr rozmawiają o wierzeniach Słowian, Żydów i mieszkańców Radżastanu.
Marika: Od kiedy Matka Mokosz to Matka Boska?!
Piotr (głośno myśli): Jakby to była Matka Mokosz, to by znaczyło, że Słowianie przywędrowali z Afryki... Ona ŚCIEMNIA!

Piotr: Co się dzieje?
Ja: Nic, nic. Zdjęcia Stefana*.

Piotr (tłumaczy Marice coś o Słowianach): ...z Haszema zrobili Boga-Gniewosza...
Ja: Gniewosz to taki wąż.
Marika: Może Gniewomir? To taki działacz pro-PiSowski...

Piotr: Co to znaczy consolidation?
Marika: Nie wiem... pogodzenie?
Ja: A konsola to pogoda? Ładną mamy dzisiaj konsolę...
Marika: Jest pan wyjątkowo wrażliwy na wahania konsoli...

Marika: Nie sprawdziłaś Stefana na naszej-klasie?!
Ja: Nie.
Marika: To sprawdź. WSZYSCY znają Stefana**, a ma tylko 10 znajomych na Gronie.
Ja: CICHO! Bo ktoś usłyszy...
Marika: Noo, nie mówmy o tym, Stefan ma wszędzie znajomych.
Michał: I co z tego?
Ja: Ktoś z nich może go lubić...

*Imię zmienione. Powiedzmy, że wszyscy znają Stefana.
**Naprawdę wszyscy znają Stefana.

19.9.08

Za 10 dni

W mowie wprowadzającej do wykładu mistrza Wu Bonga, Peter powiedział mniej więcej tak: dziś kończy się Kyol Che, więc niech ten moment nie będzie dla was szczególny. Jeśli zapamiętasz tę chwilę jako szczególną, ona zostanie z tobą. Tak możesz stworzyć sobie demona. Wspomnienia szczególnie dobre albo szczególnie złe staną się twoimi demonami i będą cię gonić, a ty będziesz musiał przed nimi uciekać.

Śniło mi się, że żegnałam iluzje. Przytulałam je mocno i całowałam, a one odpływały i widziałam jak umierają tonąc w wielkim morzu. Trudno mi było wypuścić je z objęć; były ciepłe, miękkie i odpowiadały mi pocałunkami. Obudziłam się.

(
BUM!!! Jakie jest prawdziwe imię Buddy?)

Nie mogę nigdzie zagrzać miejsca. Mieszkałam w akademiku z Michałem, potem przez kilka dni u kolegi kolegi, teraz przeprowadziłam się na tydzień do Jaśka. Nie będzie mi już smutno, kiedy się stąd wyprowadzę. I tak cały świat jest jednym kwiatem, a mój dom jest we mnie. Stworzyłam wiele demonów i gonią mnie wspomnienia, ale wykłady w świątyni zen sprawiają, że uczę się myśleć inaczej. Coraz częściej udaje mi się zaakceptować wszechobecną ulotność, żyć chwilą, nie martwić się o wieczność. Stopniowo zamieniam One Art E.Bishop na ten wiersz:

nie przywiązuj się tak mocno
do własnego odbicia

odbicia są zmiennymi rybami
w lustrze Heraklita*

Ty, który/a czytasz tę notkę: czy jest teraz coś, co mogłabym dla Ciebie zrobić? A może dusisz w sobie coś co chciał(a)byś mi powiedzieć? Zrób to, powiedz to teraz, bo nie ma wieczności i jedynie brak wieczności jest wieczny.

Chyba zaczynam rozumieć zen. Tak, myślę, że zrobiłam krok do przodu.

Dopisane:
Trafiłam dzisiaj na II Forum Polskiej Współpracy Rozwojowej, w praktyce targi wolontariatu okraszone muzyką folkową. Cały Nowy Świat był zajęty przez mniej więcej setkę stoisk różnych fundacji. Zatrzymałam się przy grupie Synapsis, wspierającej osoby z autyzmem. Przy okazji kupiłam czareczkę do herbaty z Pracowni Rzeczy Różnych, zakamuflowaną pod nazwą świecznik ceramiczny, żeby - tak sobie wymyśliłam - pić z niej zieloną herbatę podczas zazen. Zauważyłam, że przypisuję szczególne znaczenie zwykłej rzeczy, więc kiedy tylko znalazłam się w kuchni, nalałam do niej czegoś innego. Stosowanie zen w życiu jest trudne jak cholera, ale przynajmniej mój nowy świecznik do herbaty okazał się niezłą czareczką do piwa.

*J.Baran,
Do pięknej przeglądającej się w lustrze, fragment

16.9.08

Co ma gingerbread do windmilla

Uwaga, humor sytuacyjny.

Ja: (gwiżdżę sobie, przeglądając teczki w pokoju nauczycielskim)
Sam: Cicho!
Ja: Why?
Sam: Because, umm... Kutno!
Ja: Co? Jakie Kutno?!
Sam: Kutno! Kutno...? Wasn't it Kutno?
Ja: Kutno is a town in Poland...
Sam: No, no... Głodny!
Ja: Do you mean hungry?
Sam: Yes, tak! Głodny - hungry!
Ja: But what does it have to do with my whistling?
Sam: Stop whistling, because I'm hungry! (idzie sobie i po drodze gwiżdże)

13.9.08

Za 15 dni

Za godzinę wywożą mi komputer. Jeszcze tylko Skrzyżowanie Kultur, a później przeprowadzam się na Stifterstraße. Włączam ostatni film po niemiecku, niech to będą Elementarteilchen, skoro i tak jest smutno; za oknem żółknące czubki drzew przesłania mój śmierdzący garnek wystawiony na parapet przez Michała. Perspektywa jego zmywania smuci mnie wielce.

A teraz poważnie: boję się jechać do Jeny. Boję się niemieckiego. Moja gospodyni, pani Fischer, pisze: weil dein Deutsch so gut klingt, antworte ich dir in Deutsch. Przez internet to może i klingt, ale na żywo pewnie znowu dostanę syndromu demencji lingwistycznej. Zresztą, znając moje szczęście, Frau Fischer na pewno pochodzi z Bawarii albo ze Szwajcarii, albo z jakiegoś innego miejsca, gdzie mówią w języku bardzo zbliżonym do niemieckiego.

A teraz jeszcze poważniej. W świątyni zen czasem żegnają się słowami: do zobaczenia za dziesięć tysięcy lat. Jeszcze tak nie umiem, za bardzo przywiązuję się do ludzi. Coś mi podpowiada, że już nigdy nie będzie tak dobrze jak teraz, wszystko rozpłynie się w powietrzu. Na pewno nie będę już mieszkać z Michałem. Może coś się stanie, że nie pojawię się więcej na 11 Podwale Street. Ktoś powiedział, że takie życie to jazda z górki rowerem bez hamulców. Dziś mam wrażenie, że dodatkowo bez kierownicy.

Do wszystkich tych smutków pasuje mi bardzo wiersz (którego oryginał noszę w portfelu zamiast czyjegoś zdjęcia):

Sztukę tracenia nie tak trudno opanować;
tyle rzeczy wydaje się być w ustawicznym
pędzie ku stracie, że nie trzeba się przejmować.

Trać coś codziennie, żebyś nie żałował

kluczy i godzin spędzonych na niczym.

Sztukę tracenia nie tak trudno opanować.


Ucz się jak tracić wciąż szybciej, od nowa

imiona i miejsca, które trudno zliczyć,

ale żadnym nie ma sensu się przejmować.


(E.Bishop,
One Art/Ta jedna sztuka, fragment mojego beznadziejnego i jeszcze nie "porzuconego" tłumaczenia)

Do zobaczenia za dziesięć tysięcy lat.

PS. Prawdziwych przyjaciół poznałam w biedzie. Dziękuję Wam!

8.9.08

Super lipa, czyli zapiski z Chorwacji

1. Gdzieś w Chorwacji, tuż przy granicy słoweńskiej.
Nie udało mi się dostać stempla na granicy. Kiedy ją przekraczaliśmy, leżałam z nogami na zagłówku i głową w okolicy deski rozdzielczej, śniąc o spóźnianiu się do pracy (zawsze to samo, mogłabym pisać horrory dla japiszonów). Podobno celnik stęknął tylko na mój widok: ojojoj!

2. Gdzieś w Chorwacji.
- Jak się nazywają góry na Bałkanach?
- Yyy… Bałkonosze?

3. Marusici. Plaża.
Nie powinnam była wygrać konkursu tłumaczenia poezji ex aequo z Weroniką i potrzebowałam wycieczki do Chorwacji, żeby się o tym upewnić. Tutaj plaża jest kamienista, przecinają ją kilkumetrowe skupiska skał. Skały siedzą na dnie morza z czubkami jak ciekawskie łby nad powierzchnią. Nurkując między nimi, jestem jak olbrzymi ptak przelatujący nad górami. Oglądam cienkie, zwinne błyszczące rybki, kiedy płyną olbrzymią ławicą, ocierając się o moje ręce. Dostojna srebrna ryba wyjada coś z muszli leżącej na dnie; na brzuchu ma plamę udającą oko. Samotne brązowe ryby z podwójną płetwą ogonową skubią dziobatymi pyszczkami zbocze morskiego wzgórza. Właśnie – jak przetłumaczyć seahills? Ja napisałam: wydmy, Weronika – morskie wzgórza. Komisja uznała mój pomysł za lepszy. Widocznie też jeszcze nigdy nie widziała morskich wzgórz.

4. Marusici. Noc.
Światła z Omiskiej Riviery na horyzoncie przypominają żar ogniska rozgarnięty patykiem; nad nimi ciemne turnie wyglądają jak wielkie duchy. Dźwięk cerkiewnych dzwonów hipnotyzuje alikwotami, odbija się echem od gór. Dzwony cichną, teraz solówka cykad. Żółtopomarańczowe światło latarni pada na moje uda barwiąc je na złoto, czuję się dziwnie nieprawdziwa pod tą złotą skorupą i pełna monologów wewnętrznych, jakby mnie stworzyła Virginia Woolf. Lekko niepokojące, bo nie powierzyłabym życia komuś, kto utopił się w Tamizie.

5. Marusici. Plaża.
Siostra wysyła mnie na turniej scrabble, bo za każdym razem wygrywam. Ciekawe, czy przeszłabym eliminacje. Zapamiętać: przeczytać słownik języka polskiego.

6. Mały słowniczek chorwacko-polski:
sranje – gówno
Polska – Polska
Nemecka – Niemcy
Burek – nazwa popularnej potrawy

7. Dubrovnik.
Cóż, rzeczywiście jest tak piękny, jak mówią wszyscy, może nawet jeszcze piękniejszy, ale niestety powodzenie wycieczki zależy od nastawienia jej uczestników. Pokłócić się można nawet o kamień, a Gestalt jak najbardziej działa:
całość jest jeszcze gorsza, niż suma części.

8. Marusici.
Widziałam prawdziwego dalmatyńczyka z Dalmacji i milion pięćset sto dziewięćset kotów.

9. Marusici.
- Czy ten wasz kameleon gryzie?
- Nie, to jest gekon i nie gryzie, a co?
- Bo siedzi nad moim łóżkiem, weeeź go, buuu...


10. Marusici. Pani profesor.
Pani Alujević, profesor geologii, wynajmuje pokoje turystom i okropnie się nudzi, więc czasem przychodzi pogadać (po chorwacku, z prędkością karabinu maszynowego,
ne probljem, i tak rozumiemy). Zrobiła nam naleśniki i powiedziała, że w Chorwacji jest lepiej, niż w Polsce, bo mamy dwóch takich kretynów (tu pani profesor pokazała, jakich kretynów), a oni tylko jednego. Innym razem wdrapała się na górę, żeby przynieść figi z sadu i opowiedzieć, co sądzi o homoseksualistach. Bo nie wie jak w Polsce, ale w Chorwacji to, wiecie, ne probljem.

11. Split. Szukanie dworca, na którym umówiłam się z Nikoliną.
Ja: How do I get to the train station?
Babcia klozetowa:
(coś tam po chorwacku)
Ja: Nie rozumiem, do you speak English?
Babcia (łapiąc mnie za warkocz): Lipa!
Ja: Yyy… Deutsch?
Babcia: Neee… Lipa! Super lipa!

12. Split.
Czekała tam na mnie prawie godzinę.
Nikolina jest wegetarianką, straszną gadułą, nałogowo ogląda Monty Pythona, woli koty, pali jak smok, podobnie jak ja cierpi na dysgeografię i czasem spotyka w kawiarni swojego ulubionego pisarza (zapamiętać: poszukać tłumaczeń książek Ante Tomicia). Studiuje historię, a po angielsku mówi z idealnym brytyjskim akcentem.
Nina przegoniła mnie po historycznej części Splitu, pokazała słynny pałac Dioklecjana i pozostałości po najeździe weneckim, opowiedziała o wojnie z Serbią. Na plaży stroiłyśmy głupie miny do aparatu, a w kawiarni przy trzeciej kawie już bolały nas mięśnie twarzy od śmiechu przy poszerzaniu lingwistycznych horyzontów o polskie i chorwackie przekleństwa i łamańce językowe. I przyjedzie do Polski! Ha! :)

13. Gdzieś w Austrii. Noc na stacji benzynowej.

Przeglądam zdjęcia. Chcę z powrotem do Chorwacji. Ale tym razem sama, autostopem. Może za rok?