27.8.08

Mr Callan Jah

1.
Jarek:
ranisz me serce, ranisz mą duszę,
i brzydkie słowa już w sobie duszę,
gdy tak uważasz, że brak widzenia,
był spowodowan z mego niechcenia!
Ja:
bardzo mię zmartwił ten brak widzenia
lecz bardziej martwi mię brak jedzenia
bo tu niczego nie mam prócz dżemu
biada mu, dżemu, dżemu nędznemu!

2.
Ja:
a jutro pracuję
rano
nie wiem jak
wstanę
(ten wiersz się nie rymuje, ponieważ jest awangardowy)
Jarek:
CHÓR:
Ach! Pracuje rano!
JAREK (na boku):
Rano? Czymże jest rano?
Ta pora, gdy na trąbach grano?

Wczoraj uświadomiłam sobie ze wstydem, jak mało wiem o Warszawie. Miałam mniej więcej pół dnia, żeby wynaleźć jakiś ciekawy plan zwiedzania Warszawy dla Serhana, kanapowego surfera z Turcji. Ale ratunku, co ja znam oprócz starówki i Muzeum Powstania Warszawskiego? Poza tym, przy takich okazjach daje mi się we znaki przypadłość, którą nazywam dysgeografią i dzięki której udało mi się kiedyś zgubić na Marszałkowskiej. Starając się nie panikować, zadzwoniłam do Piotra harmonisty. Piotr, oprócz tego, że potrafi przez cztery godziny w kółko grać na harmonii, jest też certyfikowanym przewodnikiem.* Niemal od razu zaproponował mi długą trasę wycieczkową, na której o połowie obiektów jeszcze nie słyszałam.

Uczyłam dzisiaj na dwudziestym-którymś piętrze biurowca w centrum. Jak to bywa z uczniami w firmach, panie spóźniły się godzinę, a w trakcie lekcji miały ważne spotkanie, telefon, zbiorową wyprawę do łazienki, trzęsienie ziemi, powódź i pożar i of course były nieprzygotowane. Na szczęście wzięłam ze sobą szkice do komiksu o Young Mr Callanie, który akurat ma handkerchief i walking-stick, i nawet kapelusz, więc nie było problemu.

(Ostatnio w chwilach nudy w pracy rysuję na żółtych przylepnych karteczkach komiks o Callanie i wyklejam nimi ścianę. Moje "dzieła" już robią furorę w pokoju nauczycielskim. Graeme, czyli szef i Sam**, czyli nowy nauczyciel, nie mogą się doczekać nowych odcinków i dyskretnie zaglądają, czy na ścianie nie pojawił się jakiś nowy przylepiec. Graeme wspomniał coś nawet o robieniu im zdjęć i wysyłaniu do prawdziwego Callana.***)

Mając do dyspozycji godzinę na dwudziestym-którymś piętrze, kartki, długopis i ekspres do kawy, odpłynęłam w marzenia. Okno biura zajmowało całą ścianę, widać z niego było pół Warszawy. Zawsze chciałam oglądać takie widoki (stare chińskie przysłowie mówi: uważaj, o czym marzysz, bo marzenia się spełniają). Bardzo żałowałam, że nie mam cierpliwości do rysowania pejzaży ani działającego aparatu, żeby uwiecznić fabrykę daleko na horyzoncie, owiniętą w pomarańczowo-białą mgłę jak w watę. Kawałek przed nią stoi masywny kościół z półkulistym dachem (co to za kościół, co to za fabryka? Naprawdę muszę wybrać się kiedyś na wycieczkę po Warszawie).

Dla chętnych: Trebunie-Tutki & Twinkle Brothers – Z Bogiem/Go with Jah (ostrzegam, to naprawdę jest góralskie reggae). Ciągle wydaje mi się, że w jednym miejscu śpiewają: Mr Callan Jah. Pisałam już, że lubię swoją pracę?

*Wcale nie jest. Wydawało mi się, że jest.

**– Spadaj!
Sam spadaj!
My name is Sam!

***Callan naprawdę jeszcze żyje, nie popełnił samobójstwa, nie spadł z wysokiego budynku itp.

19.8.08

Siostra

Nie zazdrość swojej siostrze:
Wiesz, że diamenty i róże,
Sypiące się z ust, są równie nieprzyjemne, jak żaby i ropuchy:
A także zimniejsze, ostrzejsze, i kaleczą.

(N.Gaiman, Instrukcja, tłum. P.Braiter-Ziemkiewicz)

To tak z okazji dołowania się pod wpływem pewnych ludzi i pewnych blogów. A moja młodsza siostra naprawdę zaczęła czytać Gaimana. I nawet lubi go bardziej niż Coelho, co uważam za swój sukces pedagogiczny.

PS. Przywróciłam możliwość komentowania notek.

14.8.08

Brzmienia w trzcinie

Pochód dziesięciu osób z lirami korbowymi idzie po wiejsko-miejskiej dróżce w kierunku ruin cmentarza żydowskiego. Mieszkańcy Szczebrzeszyna stają zaciekawieni na gankach domów. Idziemy tak i brzęczymy przez dziesięć minut, a kiedy wchodzimy na cmentarz, Maciek, który prowadzi warsztaty lirnicze, mówi do kogoś: Miałem ci pokazać grób cadyka, o, tutaj jest.

Kilka dni temu wróciłam z 9. Taboru Domu Tańca w Szczebrzeszynie. Na Tabor składały się warsztaty i koncerty, spotkania z lokalnymi muzykantami, śpiewy i tańce, a to wszystko w scenerii roztoczańskiej zieleni.

Wesoło było już w pociągu do Szczebrzeszyna. Trafiłam na początkującego harmonistę Piotra, który przez cztery godziny z przerwami grał, skutecznie odstraszając wsiadających przed zasileniem składu naszego przedziału. (Przerwy polegały na odłożeniu harmonii i graniu na glinianym jamniku albo waleniu w bęben.)

Po wyjściu z pociągu aż zakręciło mi się w głowie od zapachu łąk, pól i czystego powietrza. A widok: jakby tam się unosiła jakaś magia. Sam Szczebrzeszyn też ma "duszę" – na przykład dom kultury mieści się w dawnej synagodze, kiedyś spalonej, odbudowanej po wojnie.

Największa według mnie atrakcja Taboru: oczywiście lira! Czuję, że znalazłam wreszcie swój instrument; taki, który pasuje do mojego głosu i charakteru (instrument smyczkowy bez smyczka, który przed graniem trzeba pół godziny czarować watą i kalafonią, a brzmi jak bękart skrzypiec z dudami, wydaje się wystarczająco pokręcony). Codziennie nie mogłam się doczekać następnych warsztatów lirniczych, a na koniec świetnie się bawiłam, "dziadując" (babując?) w synagodze. (Kiedyś ułożę pieśń dziadowską o nodze Magdy, dziurze w ulicy, karetce i dzielnych Szczebrzeszynianach – tylko dla wtajemniczonych.) Do tego Jacek Hałas uważa, że mam talent. Oby starczyło mi cierpliwości i determinacji, żeby dalej ćwiczyć.

Jeszcze jednym wielkim pozytywem były warsztaty wokalne w grupie początkującej prowadzonej przez Basię Wilińską. Wystarczył tydzień, żebym już się nie bała ryknąć na cały głos. W śpiewie białym głosem to właśnie jest wspaniałe, że cokolwiek zrobię, będzie dobrze, byle by nie szkodziło strunom głosowym; nie ma podziału na ładne i brzydkie, nawet jeśli zapiszczę albo wezmę oddech w środku frazy. Wszystko wolno – i to mi się podoba. Pewnego razu Basia wspomniała o alikwotach. Uznałam te stworzonka za tak fascynujące, że teraz chodzę i miauczę, usiłując je wydobyć: aaeeiiyyyuuu...

(Dopisane:
Wreszcie doszła do mnie z Serpenta płyta J.H. Zegar bije. Trzeci utwór, śpiew alikwotowy. Prawie padłam. Niesamowite.)

Codziennie odbywały się też warsztaty tańców polskich i wołoskich, kto nie grał na lirze, ten miał okazję uczyć się gry na suce biłgorajskiej. A nocą w jurcie Hałasów były potańcówki i pograjki, na które przeważnie nie starczało mi sił fizycznych i psychicznych. Podziwiam ludzi, którzy po całej nocy półgodzinnych oberków-killerów rześcy i wypoczęci stawiali się punktualnie na śniadaniu…

(Pewnej nocy, około godziny pierwszej, wybrałam się z początkującym harmonistą Piotrem na cmentarz żydowski, żeby wykręcić się od tańczenia. Spotkaliśmy tam wycieczkę angielsko- i francuskojęzycznych ortodoksów. Szanse jedne na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.)

Mam mieszane uczucia, bo nie starczyło mi kondycji i czasu, żeby być wszędzie, gdzie chciałam i nauczyć się wszystkiego, czego bym chciała. W dodatku pojechałam tam sama, nie znając nikogo i długo musiałam się "rozkręcać". Ale poznałam kilka ciekawych osób. A teraz kończę tę notkę i od razu zabieram się do pożyczonej (dziękuję, Januszu!) liry i podręcznika Drehleier spielen. Zacznę od pewnej pieśni dziadowskiej, tej, której uczył nas J.H.:

Posłuchajże, wierny ludu,
oczyść dusze z grzechu, brudu,

bo nastaną ciężkie lata
i nastąpi koniec świata!

Więcej zdjęć znajduje się tutaj i na blogu tyndyryndy. Zdjęcie liry z moją dłonią pochodzi z galerii Piotra harmonisty.

2.8.08

Długopisy

(Zaczęło go) coraz natrętniej dręczyć pytanie, co mogło się stać ze wszystkimi długopisami, które kupował w ostatnich latach i gdzieś gubił. Nastąpił długi okres skrupulatnych badań, w czasie których odwiedził główne ośrodki gubienia długopisów w Galaktyce. W końcu wystąpił z osobliwą teoryjką, czym nieco zaintrygował opinię publiczną. Gdzieś w kosmosie - mówił - obok wszystkich planet zamieszkanych przez humanoidy, gadoidy, ryboidy, chodzące drzewoidy i superinteligentne cienie o błękitnym zabarwieniu, istnieje też planeta, zastrzeżona wyłącznie dla długopisoidalnych form życia. Do niej to - twierdził - ruszają w drogę nie pilnowane długopisy. Znikają cicho przez dziury wygryzione w przestrzeni przez kosmiczne korniki i docierają do świata, w którym, jak wiedzą, będą się mogły cieszyć długopisim w każdym calu życiem. Świata, który jest nastawiony na organizowanie długopisom atrakcji i w którym będą mogły zrealizować swe wyobrażenia o szczęśliwym bytowaniu.

(D.Adams, Autostopem przez Galaktykę, tłum. A.Banaszak)

PS. Chociaż większość posiadanych przeze mnie długopisów udała się na planetę zamieszkaną wyłącznie przez długopisoidalne formy życia, i tak cieszą mnie wydarzenia ostatnich dni. Dostałam od moich uczniów śpiewnik łemkowski, za kilka godzin jadę do Szczebrzeszyna, udało mi się kupić dyktafon i rozwiązać parę koanów. W dodatku na przystanku tramwajowym Al.Lotników wyrósł dorodny słonecznik, któremu zrobię o piątej rano sesję zdjęciową. (W chwili kiedy dopisuję ten akapit jest 01:25 i właśnie jem kolacjośniadanie, zastanawiając się, czy na tabor na pewno wystarczą tylko trzy pary spodni i dwie spódnice.)