14.8.08

Brzmienia w trzcinie

Pochód dziesięciu osób z lirami korbowymi idzie po wiejsko-miejskiej dróżce w kierunku ruin cmentarza żydowskiego. Mieszkańcy Szczebrzeszyna stają zaciekawieni na gankach domów. Idziemy tak i brzęczymy przez dziesięć minut, a kiedy wchodzimy na cmentarz, Maciek, który prowadzi warsztaty lirnicze, mówi do kogoś: Miałem ci pokazać grób cadyka, o, tutaj jest.

Kilka dni temu wróciłam z 9. Taboru Domu Tańca w Szczebrzeszynie. Na Tabor składały się warsztaty i koncerty, spotkania z lokalnymi muzykantami, śpiewy i tańce, a to wszystko w scenerii roztoczańskiej zieleni.

Wesoło było już w pociągu do Szczebrzeszyna. Trafiłam na początkującego harmonistę Piotra, który przez cztery godziny z przerwami grał, skutecznie odstraszając wsiadających przed zasileniem składu naszego przedziału. (Przerwy polegały na odłożeniu harmonii i graniu na glinianym jamniku albo waleniu w bęben.)

Po wyjściu z pociągu aż zakręciło mi się w głowie od zapachu łąk, pól i czystego powietrza. A widok: jakby tam się unosiła jakaś magia. Sam Szczebrzeszyn też ma "duszę" – na przykład dom kultury mieści się w dawnej synagodze, kiedyś spalonej, odbudowanej po wojnie.

Największa według mnie atrakcja Taboru: oczywiście lira! Czuję, że znalazłam wreszcie swój instrument; taki, który pasuje do mojego głosu i charakteru (instrument smyczkowy bez smyczka, który przed graniem trzeba pół godziny czarować watą i kalafonią, a brzmi jak bękart skrzypiec z dudami, wydaje się wystarczająco pokręcony). Codziennie nie mogłam się doczekać następnych warsztatów lirniczych, a na koniec świetnie się bawiłam, "dziadując" (babując?) w synagodze. (Kiedyś ułożę pieśń dziadowską o nodze Magdy, dziurze w ulicy, karetce i dzielnych Szczebrzeszynianach – tylko dla wtajemniczonych.) Do tego Jacek Hałas uważa, że mam talent. Oby starczyło mi cierpliwości i determinacji, żeby dalej ćwiczyć.

Jeszcze jednym wielkim pozytywem były warsztaty wokalne w grupie początkującej prowadzonej przez Basię Wilińską. Wystarczył tydzień, żebym już się nie bała ryknąć na cały głos. W śpiewie białym głosem to właśnie jest wspaniałe, że cokolwiek zrobię, będzie dobrze, byle by nie szkodziło strunom głosowym; nie ma podziału na ładne i brzydkie, nawet jeśli zapiszczę albo wezmę oddech w środku frazy. Wszystko wolno – i to mi się podoba. Pewnego razu Basia wspomniała o alikwotach. Uznałam te stworzonka za tak fascynujące, że teraz chodzę i miauczę, usiłując je wydobyć: aaeeiiyyyuuu...

(Dopisane:
Wreszcie doszła do mnie z Serpenta płyta J.H. Zegar bije. Trzeci utwór, śpiew alikwotowy. Prawie padłam. Niesamowite.)

Codziennie odbywały się też warsztaty tańców polskich i wołoskich, kto nie grał na lirze, ten miał okazję uczyć się gry na suce biłgorajskiej. A nocą w jurcie Hałasów były potańcówki i pograjki, na które przeważnie nie starczało mi sił fizycznych i psychicznych. Podziwiam ludzi, którzy po całej nocy półgodzinnych oberków-killerów rześcy i wypoczęci stawiali się punktualnie na śniadaniu…

(Pewnej nocy, około godziny pierwszej, wybrałam się z początkującym harmonistą Piotrem na cmentarz żydowski, żeby wykręcić się od tańczenia. Spotkaliśmy tam wycieczkę angielsko- i francuskojęzycznych ortodoksów. Szanse jedne na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.)

Mam mieszane uczucia, bo nie starczyło mi kondycji i czasu, żeby być wszędzie, gdzie chciałam i nauczyć się wszystkiego, czego bym chciała. W dodatku pojechałam tam sama, nie znając nikogo i długo musiałam się "rozkręcać". Ale poznałam kilka ciekawych osób. A teraz kończę tę notkę i od razu zabieram się do pożyczonej (dziękuję, Januszu!) liry i podręcznika Drehleier spielen. Zacznę od pewnej pieśni dziadowskiej, tej, której uczył nas J.H.:

Posłuchajże, wierny ludu,
oczyść dusze z grzechu, brudu,

bo nastaną ciężkie lata
i nastąpi koniec świata!

Więcej zdjęć znajduje się tutaj i na blogu tyndyryndy. Zdjęcie liry z moją dłonią pochodzi z galerii Piotra harmonisty.

Brak komentarzy: