2.10.08

Obudź mnie, to musi być sen

Trzynaście godzin w samochodzie - i wreszcie jestem TU, wykończona i podekscytowana. Mam własny pokój - w Polsce wpakowaliby do takiego trzy osoby - w bardzo "klimatycznym" mieszkaniu: każda ściana jest całkowicie zagospodarowana, powyklejana plakatami, pocztówkami i karteczkami albo pomalowana w jaskrawe wzory, nawet z sufitu zwisają łabędzie z origami i fluorescencyjne gwiazdki. Wprawdzie syndrom demencji lingwistycznej daje o sobie znać, ale jakoś dukam po nieumiecku, urzędnicy są wyrozumiali, a sprzedawca komórek nawet pochwalił moją wymowę (bitte nicht rot werden!).

Bycie gdzieś-indziej-niż-w-domu to nic takiego, pewnie nie powinnam się tak podniecać. Ale dla mnie wszystko tutaj jest nowe i ciekawe. Czuję się jak wtedy, kiedy spędziłam pierwszą bezsenną noc w Warszawie, zastanawiając się jak to jest - być studentką. Studia - to brzmiało tajemniczo i magicznie. Dziekan, dziekanat. Dzieciak.

Friedolin postanowiła zadziałać, więc za chwilę podejmę niezwykle poważną decyzję i dokonam wyboru między czeskim, szwedzkim a koreańskim oraz między pantomimą a tańcem brzucha. A potem zmierzam do Mensy. Jak to inteligentnie brzmi.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ach, ach, czekam na ciąg dalszy. Po kontemplacji rekalmy nowego, bez wątpienia niemieckiego Citroena C5, cała ta niemieckość jakoś mnie wzrusza.