18.5.08

Ciężka choroba

Większą część Nocy Muzeów spędziłam w Państwowym Muzeum Etnograficznym, pędząc, pchana przez dziki tłum, wzdłuż oszklonych gablot z afrykańskimi maskami, złotymi posążkami Buddy, nowozelandzkimi rzeźbami i słowiańskimi Madonnami z drewna.

Chłonęłam te widoki. Szkoda, że nie mogłam zostać sam na sam z taką maską; szkoda że nie wolno oglądać dłońmi, bo dopiero kiedy dotknę, to czuję, że obejrzałam. Szkoda też, że kolega, którego zabrałam ze sobą prawie siłą, nie wydawał się zachwycony.

Właściwie nie poszliśmy tam po to, żeby oglądać rzeźby. Najpierw próbowaliśmy się dostać na wykład o polskich demonach, ale nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy, więc poszliśmy dalej, na ostatnie piętro muzeum. Trafiliśmy na Grupę Studnia "O" ze "Strasznymi opowieściami", w której składzie był m.in. Jacek Hałas z lirą korbową.

Ja: Do czego to jest podobne w graniu? Bardziej jak pianino, gitara?
Jacek Hałas: To... do niczego nie jest podobne.

Czasem mam takie momenty zachwytu samym posiadaniem zmysłów: tym, że na przykład potrafię słyszeć harmonię i dysonans, że litery mają dla mnie kolory, że czuję zimno na skórze. Albo zachwycam się tym, że ktoś potrafi robić coś, co jest dla mnie niesamowite - dyskutować o filozofii, kręcić ogniem albo śpiewać bardzo głośno wysokie dźwięki. I teraz też była jedna z tych chwil: transowe dźwięki liry korbowej, do tego piękny, mocny głos Jacka Hałasa i jeszcze informacja, że w wakacje będą organizowane warsztaty gry na lirze korbowej w Szczebrzeszynie (to nie żart, Szczebrzeszyn naprawdę istnieje i mają tam nawet pomnik chrząszcza). Czyli wiem już, co będę robiła w wakacje.

Ja:
Chyba zaraziłam się lirą korbową.

Jacek Hałas: Ale wiesz, ta choroba jest ciężka i tak szybko nie mija...

Pewien pan o imieniu Karol zbombardował mnie informacjami (łącznie ze zdjęciami ślubnymi J.H.) i adresami stron internetowych, na których mogę znaleźć więcej informacji o lirach i obiecał, że dopisze mnie do folkowej listy dyskusyjnej. Chyba będę jednak w przyszłości unikać tego pana, bo dość trudno się od niego uwolnić...

Dopisane:
Tak mi się spodobało, że ukulturalniałam się na folkowo jeszcze w niedzielę u Hałasów w jurcie rozstawionej za BUW-em. Załapałam się na film dokumentalny "Koniec pieśni", przedstawiający ludzi z pogranicza polsko-ukraińsko-białoruskiego, którzy po dwudziestu siedmiu latach słuchali nagrań tradycyjnych pieśni śpiewanych przez ich dziadków i rodziców: mama nie mówi, kiedyś już nie mówiła, a jeszcze śpiewała, a teraz... Potem gorąca herbata, film o wiejskich ekspertach od konserwacji sztuki (suszenie czterystuletnich skrzypiec nad ogniem, moczenie basów w wodzie żeby lepiej stroiły itp.), śpiewy i tańce ludowe. Chcę do Szczebrzeszyna.

Brak komentarzy: