6.5.08

Zwiad terenowy

Od dwóch miesięcy ciułałam kasę na zwiady przed Erasmusem. Jenę znałam tylko z Wikipedii i zdjęć znalezionych w internecie. Jakieś góry, na środku pomnik grubasa w pumpach. Bitwa napoleońska. I wszystko. Z nadzieją zarejestrowałam się na CouchSurfingu.

Na tydzień przed wpadłam w panikę. Trudno mi było znaleźć hosta, bo w Niemczech też obchodzi się Święto Pracy, całkiem podobne do tego w Polsce, z tą różnicą, że Niemców nie ma wtedy w domu. Odpowiedź pozytywną dostałam od dwóch osób na jakieś dziesięć: Liane, która była zajęta przygotowaniami do imprezy, ale tak, tak, mogła mnie przyjąć i Marco, który wprawdzie miał gości, albo i nie miał, bo miał mieć, ale potem miał nie mieć, ale tak, jak najbardziej...

Mimo wszystko ucieszyłam się, bo przypomniały mi się ostatnie zajęcia z kultury niemieckiej. Polacy często postępują według skryptu negatywnej grzeczności (negative Höflichkeit). "Jestem zawalona robotą, mam straszny dzień, ale zrobię to dla Ciebie", mówię z wyrazem twarzy męczennika, i oczekuję, że odpowiesz: "nie, nie, nie trzeba, poradzę sobie". W kulturze niemieckiej za to dominuje positive Höflichkeit: raczej nastawienie na budowanie relacji niż ochrona przed straceniem twarzy. I tyle mojego mędrkowania wyniesionego z tego, co piąte przez dziesiąte zrozumiałam u dr B. Uznałam, że jeśli mówią, że chcą i mogą mnie ugościć, to znaczy, że naprawdę chcą i mogą, a jeśli się mylę, to niech mi wąsy Borata wyrosną.

Kiedy spotkałam Marco i Markusa na dworcu Paradies, spłynął ze mnie stres i nawet przestałam się zastanawiać, jak bardzo beznadziejny jest mój akcent. Trochę ich tylko zawiodłam, bo nie umiałam przyrządzać żadnych polnische Spezialitäten, ale chyba zostało mi wybaczone, bo pokroiłam pomidor do artystycznej Spezialität z makaronu, sera i wszystkiego innego, co było w lodówce. Ponarzekaliśmy trochę na swoich piłkarzy, swój rząd i całą resztę świata, bo kulturowy skrypt narzekania akurat mamy wspólny, i poszliśmy na imprezę do Liane.

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to była najlepsza impreza w moim życiu, zwłaszcza z powodu Bena, z którym długo i czasem nawet po niemiecku (po trzecim piwie zazwyczaj spływa na mnie dar języków) prawie do świtu rozmawiałam o psychologii i polityce. Ktoś dał nam ciemne okulary-lennonki i tańczyliśmy na środku parkietu jak dwie wielkie muchy w agonii. (Miał piękny uśmiech i blond włosy, cholera by go wzięła, obiecałam sobie, że nie będę się więcej zadurzać w przystojnych Niemcach.)

Drugiego dnia wybrałam się na samotne zwiedzanie. Jena jest łatwa w opanowaniu nawet dla kogoś, kto jest w stanie zgubić się na Marszałkowskiej, czego całkiem niedawno udało mi się dokonać. Dobrze, że rozdzieliłam się z Marco, bo jego tempo chodzenia i zwiedzania (tu jest wieża tam jest zamek tu jest księgarnia tu jest uniwersytet tam jest dworzec, no, to już wiesz?) zaczynało mnie trochę męczyć. Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła od największej księgarni. (Dlaczego ten fantastyczny gruby leksykon psychologii jest taki drogi?! No nie, dlaczego jest tylko ten jeden egzemplarz wybranych wierszy Rilkego z komentarzami do nich, tylko ten jeden z zagiętym rogiem, z przepaskudnie zagiętym wstrętnym rogiem?!). Wyszłam bez Rilkego i bez leksykonu, za to z Psychologie: ein Schnellkurs i przewodnikiem po Jenie. Stamtąd trafiłam prosto na zjazd oldtimerów i mało brakowało, a stałabym się osławionym polskim złodziejem samochodów, tak mi się ten biały podobał.

O mało nie rozpłakałam się, że to już, że muszę wyjeżdżać. Marco
na pocieszenie podarował mi gumowy mózg. To znaczy model mózgu, dobrze odwzorowany, nawet jedna półkula jest przepisowo wysunięta do przodu. Założę się, że jeśli ktoś oprócz mnie to czyta, nigdy nie dostał w prezencie gumowego mózgu. (Kiedyś dostałam też w prezencie pluszowy czworościan, ale to zupełnie inna historia.)

Więcej zdjęć jest w mojej galerii PicasaWeb.

Brak komentarzy: