2.11.08

Podlewając oplątwę*

Wykształca korzenie tylko wtedy, kiedy są jej potrzebne, żeby przytwierdzić się do jakiegoś drzewa czy kamienia. Wodę pobiera liśćmi, które wyglądają jak długie macki zielonej ośmiornicy. Zwilżam je nieregularnie, kiedy mi się przypomina, chociaż według instrukcji kwiaciarza powinnam to robić dokładnie dwa razy w tygodniu. Ale moja oplątwa chyba lubi nieprzewidywalność, bo rośnie szybko, wypuszcza nowe zielone ręce, próbując sięgnąć nimi w wilgotniejsze albo bardziej nasłonecznione miejsca.

Nie ma problemu z przesadzaniem oplątwy, bo tak naprawdę nigdy nie została posadzona. Można przykleić ją do ładnego płaskiego przezroczystego kamyka, podstawki we wzory jak przekrój dalekiej planety. Tak je czasem sprzedają: nieudolnie przyklejone Kropelką do tych kosmicznych kamieni.

Mimo to myślę, że oplątwę boli przesadzanie, odrywanie jej delikatnego ciała od podłoża. Boli ją inaczej niż nas, nie ma przecież nerwów. Jej ból jest roślinnym bólem, niebezpieczeństwem ruchu, niebezpieczeństwem powolnego umierania bez wody, strasznym co-będzie-dalej. Projekcja, wiem.

Gdybym była rośliną, byłabym oplątwą. Zdarza mi się zapuszczać korzenie, ale nie mam swojego miejsca na stałe. Zapełniłam ściany pokoju plakatami i zdjęciami: Persepolis, Neil Gaiman, Blixa. Tak mi dobrze w tym pokoiku, kiedy już oznaczyłam go swoją obecnością. Stopniowo przyzwyczajam się też do Jeny i do języka. Martin, którego uczę polskiego, powiedział, że kiedy mam dobry humor, mówię bez akcentu**. Łudzę się, że znalazłam wreszcie Moje Miejsce, ale wiem, że nie rosnę w ziemi, że jestem przytwierdzona grudką zaschniętego kleju do podłoża; że w końcu zostanę przesadzona i wrosnę płytko w jakiś nowy kamień.

Wczoraj byłam na angielskiej herbatce u Czechów (3/4 kubka długo parzonego Earl Greya, do pełna dolać Schlagsahne z biało-brązowego opakowania z domkiem, nie słodzić! Najlepiej pić małymi łykami albo pić sam zapach zanurzając tylko usta w napoju. Kubek musi być kremowobiały w bordowe wzory.) Cieszę, że poznałam Evę i Davida. David jest literaturoznawcą, pisze doktorat z XIX-wiecznej literatury niemieckiej. A Eva gra na gitarze. Grałyśmy na zmianę z wyszukanych na počítaču Davida tabulatur Beatlesów (był to w końcu wieczór angielski - wykorzystaliśmy chyba wszystkie skojarzenia z Anglią, nawet ministerstwo głupich kroków). Będziemy się teraz czasem spotykać, żeby grać razem.

Szkoda, że za rok pewnie nie będę ich znać. Lepiej się nie przyzwyczajać. Dlaczego kiedy zyskam coś nowego, od razu martwię się, że to stracę? Das Leben ist nur ein Moment – śpiewa Radio Thüringen. Staram się mu uwierzyć, ale ciężko mi. Tak to bywa z oplątwami.

*Celowo nie napisałam o Święcie Zmarłych. Wolę obchodzić święta żywych.

**Podejrzewam, że specjalnie mi tak powiedział, żebym przestała się tym przejmować. Grunt że zadziałało. :)

3 komentarze:

Mjaszczur pisze...

Skoro życie jest tylko momentem, traktuj każdy moment jak jedno życie i bądź stworzycielką światów.

Marta pisze...

Komentarz pod znakiem kontry:

powiedziałabym coś w temacie "życie jest chwilą", ale byłoby to banalne, popkulturowe i bollywoodzkie. Mi przesunęło to trochę postrzeganie świata, ale Ty bollywoodu nie lubisz...:-)

A co do Święta Zmarłych: zęby mnie bolą jak czytam w moim kalendarzu "1 listopada - święto zmarłych". W Polsce musi być strasznie dużo Meksykan, którzy świętują Dia De Los Muertos.
Bo na przykład w religii która niby jest dominująca w naszym pieknym kraju obchodzi się dzień zaduszny, a to jest zupełnie coś innego.

No, w każdym razie chciałabym czasem nie mieć korzeni...

fraupilz pisze...

Święto Zmarłych, Dzień Zaduszny, Wszystkich Świętych - każda z tych nazw mi odpowiada, byle nie Halloween. Nie obchodzę, nie rozumiem i nie lubię Halloween. Gdyby ode mnie zależało nazewnictwo, nazwałabym je wszystkie razem Świętem Smutku.