5.12.08

Die Feuerzangenbowle

Czarno-biało. Kilku dostojnych panów we frakach popija grzane wino, wspominając szkolne czasy. Jeden z nich, znany pisarz, nigdy nie chodził do szkoły, więc pozostali przekonują go, że stracił najlepsze lata dzieciństwa. I tak ponadtrzydziestoletni Pfeiffer postanawia założyć mundurek szkolny i przestąpić progi Gymnasium.

Siedzę w najgorszym i najlepszym miejscu sali wykładowej zamienionej na ten wieczór w kino: w dolnym rogu. Jak większość widowni, popijam grzane wino z pamiątkowego kubka z napisem "Die Feuerzangenbowle 2008". Pan obok mnie nadal cieszy się, że w losowaniu przed filmem wygrał DVD. Drugi pan cieszy się bez powodu. David i ja też stopniowo zaczynamy się cieszyć z niczego. Tak to właśnie działa, co roku przed świętami.

Fabule jak w "Ferdydurke" towarzyszy gra aktorska w stylu "Hydrozagadki". Ale najlepsze przedstawienie robi widownia: ryczy ze śmiechu, wznosi toasty za każdym razem kiedy w filmie pojawia się alkohol, krzyczy ooo! przy scenie erotycznej*, wyje, bije brawo… Właściwie nie z filmu tu się śmiejemy. Kochane neurony lustrzane! Śmiejemy się, bo inni się śmieją. Śmiejemy się z tego, że śmiejemy się z "Feuerzangenbowle".

*On i ona, czyli Pfeiffer i jego szkolna miłość, siedzą pod drzewem, on wyciąga rękę, ona też, ich ręce za chwilę nieśmiało się zetkną, w tym momencie film zostaje zatrzymany i wesoły pan ogłasza przez mikrofon: pół godziny przerwy na dolewkę!

Brak komentarzy: